Polecany post

24 listopada 2021, E-migrantka z pogadanka o uchodzcach i powrot do "SOS-u"

Wielomiesieczna juz dyskusja wokol osob probujacych dostac sie do Polski z terenow Bialorusi polaryzuje. Polaryzuje nie tylko takich ja i mo...

29 stycznia 2013, wtorek: epilog hiszpanski i co robic dalej ?

Kiedy przelykalismy wraz z naszym porannym czajem smak porazki matrymonialnej, przyjaciel H. z Niemiec, mieszkajacy poprzednio w Szwecji, wypalil ktoregos wieczoru na skype:

- Nic nie straciliscie. Jedzcie do Szwecji, ale uprzednio zabierzcie, co sie da, z hiszpanskiego urzedu.
To na co czekaliscie jest w Szwecji krotkie i nie ma komplikacji. Sam tam bralem slub.

H. zapalil sie do pomyslu. Nastepnego dnia rano zmusilismy sie do kolejnej wizyty w madryckim USC. Prosperujaca dzielnica, kilkusetmetrowa kolejka do wejscia, krzyczacy Latynosi pilnujacy przesuwajacej sie cizby i trafiamy na 5. pietro gmaszyska.

Praca wre. Wywolywane sa kolejne osoby ktore albo zawarly szczesliwie zwiazek malzenski, albo na niego czekaja i wierza, ze nie dotknie ich rutyna urzednicza. Do lady kolejno podchodza urzedniczki. Usmiechniete, zwawe i dowcipne. Wypatrujemy "naszej" opiekun projektu.

- Nazwiska i numer ewidencyjny? - wypala tymczasem mloda Latynoska urzedniczka wygladajaca na Boliwijke albo Ekwadorke.
Pokazujemy kartke z numerem i paszporty.
- W jakiej sprawie?
- Chcemy odebrac nasze dokumenty: akt urodzenia, zaswiadczenie o niepozostawaniu w zwiazku malzenskim.  Nie zostalismy przez Panstwa zakceptowani, chcemy wiec anulowac proces.
- Otrzymaja Panstwo telefon w ciagu 7 dni. Potem musza Panstwo oboje przyjsc do urzedu po odbior, z dokumentami tozsamosci - odpowiedziala, juz uprzejmiej, urzedniczka.

Tydzien pozniej dzwoni "smerfetka". Nasza urzednik zebrala z teczki dokumenty i sa gotowe do odbioru. Jest 29 stycznia, 2 dni przed nasza zaplanowana odyseja do Europy. H. nie ukrywa radosci:
- Wreszcie sie zmobilizowali. Bedziemy mogli szybciej przetlumaczyc dokumenty - zawyrokowal.

Tego dnia kolejka do urzedu wydaje sie niekonczaca. W zasadzie jakies 200 metrow sznurka petentow, krzyczacych, palacych w milczeniu, przeklinajacych, ze jeszcze 30 minut do otwarcia biura, a oni stercza w tlumie. Wreszcie, wpuszczani po jednym, po przegladzie rzeczy osobistych, trafilismy na 5. pietro do "naszej Pani". Kiedy tylko nas zobaczyla, zaczela wymachiwac papierami. W miedzyczasie i przy pracy po hiszpansku, potrafilam wykrzesac z siebie poprawne zdania i moglam wrecz przerywac interlokutorce jej wyznania. A raczej - jej inwektywy w nasza strone:

- Nie wiem, czy macie prawo do odbierania dokumentow - syczala, przeciagajac nam karta z numerem petenta przed oczami.
- Mamy, kazdy ma - wtorowalam, ale ona nie ustepowala. W koncu wstala, podeszla do stolika mezczyzny za nami, najprawdopodobniej kierownika, i wysyczala:
- czy oni nie powinni przyjsc po odbior dokumentow z tlumaczem?
- Nieee...popatrzyl znad papierzysk mezczyzna i zsunal z nosa okulary - oni rozumieja, co Ty do nich mowisz. Ta Pani nie potrzebuje tlumacza - zawyrokowal, po czym wrocil do swojej pracy.
Nie wytrzymalam:
- Ile czeka sie na apelacje ?
- Co?! - "smerfetka" niemal podniosla sie z krzesla - z urzedem nie wolno sie bawic! Albo zabieracie papiery, albo apelujecie.
H. musnal moja stope na znak, zebym ucichla. Pozwolilam wiec urzedniczce wertowac papiery w poszukiwaniu aktow urodzenia, zaswiadczen o stanie kawalerskim, panienskim, itp. W koncu, kiedy je wydala, ucichlam na dobre. Odeszlismy bez slowa. Tak minelo nasze 8 miesiecy w Madrycie.


Brak komentarzy: