Polecany post

24 listopada 2021, E-migrantka z pogadanka o uchodzcach i powrot do "SOS-u"

Wielomiesieczna juz dyskusja wokol osob probujacych dostac sie do Polski z terenow Bialorusi polaryzuje. Polaryzuje nie tylko takich ja i mo...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madryt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Madryt. Pokaż wszystkie posty

29 stycznia 2013, wtorek: epilog hiszpanski i co robic dalej ?

Kiedy przelykalismy wraz z naszym porannym czajem smak porazki matrymonialnej, przyjaciel H. z Niemiec, mieszkajacy poprzednio w Szwecji, wypalil ktoregos wieczoru na skype:

- Nic nie straciliscie. Jedzcie do Szwecji, ale uprzednio zabierzcie, co sie da, z hiszpanskiego urzedu.
To na co czekaliscie jest w Szwecji krotkie i nie ma komplikacji. Sam tam bralem slub.

H. zapalil sie do pomyslu. Nastepnego dnia rano zmusilismy sie do kolejnej wizyty w madryckim USC. Prosperujaca dzielnica, kilkusetmetrowa kolejka do wejscia, krzyczacy Latynosi pilnujacy przesuwajacej sie cizby i trafiamy na 5. pietro gmaszyska.

Praca wre. Wywolywane sa kolejne osoby ktore albo zawarly szczesliwie zwiazek malzenski, albo na niego czekaja i wierza, ze nie dotknie ich rutyna urzednicza. Do lady kolejno podchodza urzedniczki. Usmiechniete, zwawe i dowcipne. Wypatrujemy "naszej" opiekun projektu.

- Nazwiska i numer ewidencyjny? - wypala tymczasem mloda Latynoska urzedniczka wygladajaca na Boliwijke albo Ekwadorke.
Pokazujemy kartke z numerem i paszporty.
- W jakiej sprawie?
- Chcemy odebrac nasze dokumenty: akt urodzenia, zaswiadczenie o niepozostawaniu w zwiazku malzenskim.  Nie zostalismy przez Panstwa zakceptowani, chcemy wiec anulowac proces.
- Otrzymaja Panstwo telefon w ciagu 7 dni. Potem musza Panstwo oboje przyjsc do urzedu po odbior, z dokumentami tozsamosci - odpowiedziala, juz uprzejmiej, urzedniczka.

Tydzien pozniej dzwoni "smerfetka". Nasza urzednik zebrala z teczki dokumenty i sa gotowe do odbioru. Jest 29 stycznia, 2 dni przed nasza zaplanowana odyseja do Europy. H. nie ukrywa radosci:
- Wreszcie sie zmobilizowali. Bedziemy mogli szybciej przetlumaczyc dokumenty - zawyrokowal.

Tego dnia kolejka do urzedu wydaje sie niekonczaca. W zasadzie jakies 200 metrow sznurka petentow, krzyczacych, palacych w milczeniu, przeklinajacych, ze jeszcze 30 minut do otwarcia biura, a oni stercza w tlumie. Wreszcie, wpuszczani po jednym, po przegladzie rzeczy osobistych, trafilismy na 5. pietro do "naszej Pani". Kiedy tylko nas zobaczyla, zaczela wymachiwac papierami. W miedzyczasie i przy pracy po hiszpansku, potrafilam wykrzesac z siebie poprawne zdania i moglam wrecz przerywac interlokutorce jej wyznania. A raczej - jej inwektywy w nasza strone:

- Nie wiem, czy macie prawo do odbierania dokumentow - syczala, przeciagajac nam karta z numerem petenta przed oczami.
- Mamy, kazdy ma - wtorowalam, ale ona nie ustepowala. W koncu wstala, podeszla do stolika mezczyzny za nami, najprawdopodobniej kierownika, i wysyczala:
- czy oni nie powinni przyjsc po odbior dokumentow z tlumaczem?
- Nieee...popatrzyl znad papierzysk mezczyzna i zsunal z nosa okulary - oni rozumieja, co Ty do nich mowisz. Ta Pani nie potrzebuje tlumacza - zawyrokowal, po czym wrocil do swojej pracy.
Nie wytrzymalam:
- Ile czeka sie na apelacje ?
- Co?! - "smerfetka" niemal podniosla sie z krzesla - z urzedem nie wolno sie bawic! Albo zabieracie papiery, albo apelujecie.
H. musnal moja stope na znak, zebym ucichla. Pozwolilam wiec urzedniczce wertowac papiery w poszukiwaniu aktow urodzenia, zaswiadczen o stanie kawalerskim, panienskim, itp. W koncu, kiedy je wydala, ucichlam na dobre. Odeszlismy bez slowa. Tak minelo nasze 8 miesiecy w Madrycie.


16 stycznia 2013, sroda - jak kochaja nas urzednicy

Byla 10 rano. Zimno, ale kilka stopni na plusie. Wlasnie zatrzasnelam drzwi wejsciowe, kiedy uslyszalam wolanie H. Wybiegl na klatke schodowa, trzymajac w reku telefon:

- Dzwoni kobieta z urzedu! Mamy decyzje! - wydawal sie uradowany. - Tak, ja mowisz po hiszpansku troche, daje moja zone. - i przekazal mi sluchawke.

- Slucham, prosze mowic - wypalilam. - Tak, jestem zona. Tak...tak...ok, dziekuje...

- I co - ?! - idziemy do urzedu. Super! - krzyczal w podnieceniu maz.

- Czekaj. - wypalilam tylko, bo glos urzedniczki zanikal w korytarzu starego domu. - Jej glos brzmial smutno, powiedziala, ze nie ma zgody...

- Wyslemy do niej Esperanze. Jak to, tyle miesiecy i co ta urzedniczka wyprawia!

Kiedy pocalowalismy klamke gabinetu naszej adwokat, choc powinna od godziny urzedowac w swoim biurze, pojechalam do pracy. Lzy splywaly mi po twarzy. Same, nieprzymuszone. Nic to, teraz poczekamy na osad osoby, ktora jest w temacie naszych spraw.

Kiedy bylam w pracy, H. wyslal mi wiadomosc na fejsbuku:

- Stworzyli raport. Trzy strony powodow, dlaczego nas nie zaakceptowali. Uzasadnili to Twoim poznym zameldowaniem w Madrycie. I ¨brakiem wiedzy o naszym wspolnym zyciu osobistym i rodzinnnym¨.
- Z kim byles w urzedzie - wyklikalam.

- Z Abdulem. Wyklocal sie, ze bedziemy apelowac. Powiedzieli, ze mamy to pokazac prawnik i niech ona sie z nimi kontaktuje w sprawie apelacji - odpisal maz.

Urzednicy znalezli wygodna wymowke, aby nie udzielic nam slubu. H. potem, jeszcze nie dowierzajac werdyktowi, rozmawial z kims, kto zarejestrowal zwiazek partnerski z Hiszpanka. Podobniez istnieje niepisane prawo, ze przyszli malzonkowie musza mieszkac ze soba nieprzerwanie przez rok pod tym samym adresem. Moj szef dodal, ze trzy lata wstecz urzednicy wykryli blisko 1000 falszywych malzenstw i dlatego sprawdzaja kazdego nie-Europejczyka.

Tymczasem znajomy H. zawarl w listopadzie zwiazek malzenski z Hiszpanka. Zaplacil agentowi 5000 EUR. Kilka dni po naszym werdykcie otrzymal ksiege malzenska i karte rezydencji w Hiszpanii.

14 grudnia 2012, jak zmieniamy mieszkanie po raz trzeci

Pieniadze sa (nie) dobrem, ktore szybko sie konczy tak, jak przyszlo. Przezywalismy powazny kryzys zaytulowany: sprawdzamy ceny zywnosci, rezygnujemy z protein i chodzimy pieszo tak daleko, jak sie da. Nie mialam butow na zime, H. cierpial na brak swetra, a temperatura spadala ponizej zera.

- Musimy zmienic mieszkanie na blizej pracy - wypalilam, bo i szef zapalil sie do projektu i zaoferowal pomoc w dzwonieniu do najemcow.

Zaczelismy wiec zbierac wszystkie ogloszenia napotkane na przystankach autobusowych, przegladalismy wszystkie strony internetowe z anonsami. Interesowaly nas 3 osiedla, barria: Entrevias, Palomeras i Vallecas. Byle nie musiec placic za bilet miesieczny. Maksimum 30 minut od pracy.

Pierwsze dni byly jak randka w ciemno. Pokoje byly albo nieumeblowane, albo nie mozna sie bylo zameldowac (a tego porzebowalismy do slubu), bo corka, bo siostra, bo kilkanascie osob na raz mialo meldunek, a nie mieszkalo. Albo lozko w pokoju dla pary wygladalo jak pojedyncze i nie dalo sie w zaden sposob rozlozyc. Albo dzielnica, w ktorej mielismy osiasc byla w przewazajacej czesci romska. Kobiety stojace pod blokiem, inne krzyczace z okien na swoje dzieci. Wszedzie duzo brudu, tony wiszacego prania. A pod klatkami mlodziez. Hasz i piwo, grafiti i niewybredne napisy.

Tuz przed swietami mijal drugi tydzien poszukiwan najtanszego, najlepszego i mozliwie najblizej usytuowanego domu. W koncu z ogloszenia w sieci wyklul sie spokojny i tani pokoj w przyleglej do Vallecas dzielnicy Entrevias, z podwojnym lozkiem, slonecznym oknem i ogrzewaniem. 31 minut pieszo od biura, wyremontowany i pomalowany na zolto, w odcieniu jasnego ugru.

Wplacilismy kaucje i mielismy przenosic graty w weekend 30-31 grudnia do nowej lokalizacji. Napisalismy tez do prawniczki Esperanzy, bardziej na wszelki wypadek niz po to, aby konsultowac decyzje. Jej odpowiedz nadeszla tego samego dnia i byla krotka:

- Jesli rzeczywiscie zmienicie mieszkanie, nie powiemy nic urzedowi. Moga byc klopoty.

Tymczasem poinformowalismy nasza boliwijska gospodynie o zmianie, zaoferowalismy pomoc w rekrutowaniu chetnych. W noc przed Wigilia usiadlam z nia, aby wydobyc z siebie tylko:

- Zostajemy z Toba, Maria. Nasza prawniczka odradzila nam zmiane mieszkania. Ale nie jestesmy w stanie placic tyle, ile przedtem. Da rade zejsc z ceny?

- Jak dobrze, nie chce tu nikogo nowego. 10 EUR mniej, ok? - odparla bez namyslu. - mozecie tez zmienic pokoj, bo druga lokatorka sprowadza siostre i zamieni sie ze mna pokojami.

- Niech bedzie.

Tak stracilismy kaucje w nowym mieszkaniu, przenieslismy sie do nowego pokoju z oknem, z ktorego wialo bardziej niz z poprzedniego. Sciany mialy splowialy, rozowy kolor. Wszedzie czulo sie wilgoc i chlod. Razem z kolorem scian plowiala nasza nadzieja na spokojne zycie w Madrycie.

- Wy chyba lubicie klopoty - podsumowal nas Abdul w pewien posylwestrowy wieczor, bladzac wzrokiem po zalamaniach w rozowej scianie.

Chris-Krzysztof

Pewnego wieczora siedzielismy w knajpie, ktora wytypowal Abdul. Mala, z lustrami po obu stronach tak, ze widac, co kelner nalewa gosciom za barem, na scianie glowa dzika, wokol kilka niewielkich, czarnych stolikow ze sklejki. Podaja kawe i alkohol, na zagryche churros.

- Dzis poznasz mojego kumpla, wlasnie przylecial z Polski - zaczal Abdul.
- A Ty skad go znasz ?
- Mieszka tu juz 22 lata - parsknal Abdul. - i wrocil, bo dostal prace. Zwariowany gosc - uprzedzil kuzyn.

Do zadymionej sali wszedl wysoki, chudy blondyn. Bezceremonialnie sie przywital, po czym wrzucil kelnerowi 5 EUR na bar i po kilku chwilach popijal koniak z czarna kawa. Wygladal troche jak James Dean po latach. Juz nieswiezy, ale jeszcze elektryzujacy.

- Jestes z Polski? Skad? - wypytywal, jakby bycie tu mojej narodowosci bylo czyms egzotycznym. Wiesz, ze mamy tu polski sklep? A w pobliskim chino sa polskie produkty: czekoladki, chrzan, zupy w proszku, salatki i ogorki konserwowe ? - perorowal.

Krzysiek rzeczywiscie przyjechal 22 lata temu. Przez kilka lat przebywal w Hiszpanii nielegalnie, lapiac sie 'fuch', w koncu zalozyl wlasna firme remonciarsko-wykonczeniowa. Mial nawet wlasne mieszkanie na tej samej ulicy, na ktorej my zamieszkalismy i hiszpanska prawie-zone, ale zgrzytnelo i gruchnelo. Wiec ze swoim umilowaniem wolnosci pozostaje niezaleznym singlem, bez zameldowania.

Tego dnia zreszta nocowal u Abdula, popijajac w miedzyczasie kolejne whiskey. I spokojnie filrtowal okazje na zarobek albo przyjemne spedzenie wieczoru. - To czysty przyklad manany, ale w polskim wydaniu. - Przemknelo mi przez glowe. - Nie martwic sie, co bedzie jutro, poki jest na przyjemnosci. - Saczylismy wiec i my nasza niespieszna kawe, delektujac sie uciekajacymi minutami.

16 pazdziernika 2012, wtorek - wywiad matrymonialny

Nie mielismy szczescia. Kiedy w przeddzien naszego spotkania z urzednikami poszlismy na wizyte do Esperanzy potwierdzic opowiesc i dodac sobie odwagi okazalo sie, ze ona nie bedzie nam towarzyszyc, Javier tez nie moze. I tlumacz, ktorego znalismy z przekladania na hiszpanski naszych dokumentow, takze wybral lepiej platna fuche. Tego samego dnia, w naszej obecnosci, Esperanza wykonala telefon do innej tlumaczki, Cristiny:

- 150 EUR, nie moze zejsc z ceny. Ale to dobra tlumaczka, tez z nia wspolpracowalismy - rozlozyla rece prawniczka. - bedzie na Was czekac o 9.50 pod urzedem. - chyba Wam pasuje, prawda? - zadala pytanie retoryczne, po czym zaczela bawic sie naparstkiem i przekladac nasze papiery.
- Czyli bedziemy sami, z tlumaczka - wyjasnil H.
- Tak, ale dacie rade - znow blysnelo oko, mrugajac do mnie porozumiewawczo.

O 9.50 rzeczywiscie czekala na nas drobna szatynka. Wcale nie elegancko ubrana, jakby wymieta po ostatniej nocy. Z amerykanskim akcentem, choc magicznie wypowiadala dzwieki liter typowo dla hiszpanskiego znieksztalconych: 's', 'c'. Wygladalo to tak, jakby seplenila po angielsku:

- Cesc, bede was tlumacyc. Ulatwicie mi zadanie, jak mi troche o szobie opowiecie. Z jakich krajow jesteccie? - zagaila nas w windzie na 5. pietro.

Do sali wywiadow idzie sie przez sale skladania dokumentow, schodzi sie kilka pieter schodami ewakuacyjnymi i idzie sie waskim korytarzem do konca. Wreszcie otwiera szklane drzwi i kieruje sie na prawo. W korytarzu nie sposob pomylic drzwi. Na krzeslach oczekuja pary. Mizdrzace sie, dotykajace, czule spogladajace. Z tlumaczami i bez. Z dziecmi i bez dzieci.

Wszyscy byli umowieni na 10.20: 7 par z roznych czesci swiata. W jednym rogu Egipcjanka z Kubanczykiem, ona nie mowiaca po hiszpansku, z marokanskim tlumaczem. Naprzeciw - pakistanczyk z punjabu i latynoska z Kolumbii, co kilka minut czule sie calujacy. Obok nich - marokanska para z dzieckiem, a po przeciwleglej stronie znow latynos z zielonymi oczami czule gladzacy dlon madame z Afryki. My, siedzacy z tlumaczka na ostatnich wolnych krzeslach, po przeciwleglej stronie para latynoska o sporej roznicy wieku, ona w ciazy. I wreszcie elegancka para, ktora caly czas stala u wejscia: Anglik i Kolumbijka. Ona swietnie znajaca angielski, on perfekcyjnie mowiacy po hiszpansku.

Wszyscy musielismy sie bac. Spokojne byly tylko malzenstwa z dziecmi, bo te odwracaly uwage od trudnego oczekiwania. Wreszcie zza kolejnych szklanych drzwi wyszla jegomosc w okularach, przy tuszy i na oko w wieku dojrzalym, dzierzaca w dloni liste petentow. Po kolei wzywala najpierw mezczyzn, potem kobiety.

Na pierwszy ogien poszli Marokanczycy i Latynosi. Potem do sali wszedl Kubaczyk i struchlala Egipcjanka. Ich wynik musial byc niezadowalajacy, bo ona byla jeszcze bardziej strwozona 'po' niz 'przed'. H. chodzil z kata w kat, po czym postanowil zasiegnac jezyka u mlodziutkiego punjabczyka: czy ma paszport, czy jest tu legalnie, co powie urzednikom?
- Paszport zgubilem, nie pracuje i utrzymuje mnie partnerka - wypowiedzial swoja litanie bez zajakniecia.- wszyscy tu to mowimy. H. postanowil sie tego trzymac, gdyby go spytano o sposob przyjazdu. Kiedy jego krajan wyszedl z przesluchania, dopytal, czy na pewno to bezpieczny scenariusz, czy nie.
- Nic sie nie martw. Mnie sie nie czepiali - uspokajal punjabczyk.

Latynos i afrykanka byli kolejna para, ktora wyszla zasmucona. To znaczy hebanowa dama jak zula gume oczekujac na wezwanie, tak i po wywiadzie przezuwala porazke cicho i beznamietnie, ale latynos byl wyraznie zalamany. Zielone oczy patrzyly smutno w podloge, probowal cos komunikowac przez komorke.

Nareszcie zza drzwi wylonila sie kobieta i wezwala H. Okazalo sie, ze zapomnialam mu dac paszport. Cristina wybiegla wiec z sali po kilka minutach i, jakas purpurowa, odebrala zgube.

H. wyszedl wypompowany. Minelam go u wejscia na sale przesluchan, probowalam dotknac, ale urzedniczka surowym spojrzeniem zabronila jakiegokolwiek kontaktu. Weszlam wiec cicho pelna dziwnych mysli, ale pewna, ze przeciez nikt nie moze mi zadac pytania o nas, na jakie nie umialabym odpowiedziec.
- Jak i kiedy sie poznaliscie ? - pierwsze pytanie padlo jak z mozdzierza.
W tym momencie zauwazylam, ze obok przesluchujacej jest jeszcze jedna kobieta, ktora ma przed soba teczke i zapisuje moje zeznania horrendalnym charakterem pisma na bialej kartce A4.
- Kiedy po raz pierwszy sie spotkaliscie ?
- Kiedy zdecydowaliscie, ze bedziecie razem ?
- Od kiedy jest Pani w Madrycie ?
- Gdzie Pani pracuje ? Jako kto ?
- Jak wyglada wasz dzien. Poprosze o szczegoly, o ktorej godzinie wychodzi Pani do pracy, kiedy wraca, co potem.
- Co robiliscie w sobote ?
- Co robiliscie w niedziele ?
Dziekuje, to wszystko - po niespelna 5 minutach kobieta zamknela zeszyt i podala drugiej do naszej teczki. Tamta opasala wszystko gumka i zlozyla na stosie obok swojego biurka. Jegomosc przesluchujaca odprowadzila mnie i tlumaczke do wyjscia, opowiadajac, ze czarno widzi bycie tu nielegalnych imigrantow, skoro postepuja, jak ten tutaj, ze dadza odpowiedz w ciagu miesiaca, wiec nalezy czekac.

Podeszlam do H. Przeszedl duzo wiecej, niz ja. Jego pytano o to, co robil poprzedniego dnia, powtarzano jak mantre, ze przyjechal do Madrytu tylko na slub, dlaczego nie ma zadnego stempla przekroczenia granicy. Pytano nawet, jaki film ogladal ze mna w weekend. Ale piszaca nie potrafila przepisac tytulu 'Killer elite', wiec napisala tylko, ze angielski. Twarz mojego przyszlego meza byla blada, byl jak zbity pies.
Cristina byla rownie zdenerwowana. Powtarzala w kolko:
- Nie wiem, co bedzie pzez ten pasaport.

Trudno bylo uzbroic sie w cierpliwosc, po emocjach na wywiadzie nie jadlam i pojechalam do pracy zgaszona, nieobecna, warczaca. Czekamy, czekamy, czekamy. Juz nie na decyzje, ale na milosierdzie urzednikow.




1 pazdziernika 2012 i tajemniczy list

Wlasnie ukladalam pare kolczykow w pudelku, aby wyslac z zamowieniem, kiedy zadzwonil H.

- Dostalismy list. Listonosz doreczyl mi go osobiscie, jest polecony i ostemplowany USC. Mamy sie stawic 16 pazdziernika w ich siedzibie. Po pracy idziemy do Esperanzy - zawyrokowal.
- Dobrze, spotkasz mnie przy stacji metra Diego de Leon - nie krylam zdenerwowania.

A wiec bedziemy sie spowiadac przed urzednikami z naszego zycia. Esperanza byla wyjatkowo spokojna:
- Nic strasznego, Spytaja was o to, co lubicie, jak sie poznaliscie, gdzie i kiedy dokladnie, od kiedy jestescie razem i co planujecie. No i dlaczego tutaj - ostatnie stwierdzenie wyraznie ja rozbawilo.
- Czy mozemy dostac liste pytan? - H. wiedzial, ze musi byc jakis klucz, na podstawie ktorego urzednicy zadaja pytania.
- Tak, poczekaj, drukuje ci liste - Esperanza podala nam 7 pytan.

A ver:
1. Od kiedy sie znacie.
2. Gdzie sie spotkaliscie.
3. Kiedy po raz pierwszy powiedziales jej, ze chcesz z nia byc.
4. Czy poznales jej rodzicow?
5. Co lubi robic?
6. Jak wyglada wasz typowy dzien?
7. Czy chcecie sie pobrac w Madrycie? Jakie sa wasze plany?

- Wazne, aby sie nie stresowac, byc cool - potwierdzila swoje slowa po raz kolejny. - No i pokazcie im, ze naprawde sie kochacie. Nie jestescie tylko dla papierka - mowila. - Aha - powiedzcie tez, ze nie chcecie najblizszej daty slubu, ze kochacie sie i ze pobierzecie sie w terminie dluzszym, bo to nie gra roli. A i tak wymyslimy szybszy slub - zakonczyla.

Dwa tygodnie spedzilismy jak we snie. Pracowalam tylko po to, aby zapchac czas, w domu jak zakleci ogladalismy filmy i opowiadalismy o sobie fakty, ktore moga sie przydac podczas wywiadu. Przypominalismy sobie daty, miejsca, klimat tamtych dni. Ale kazde z nas balo sie, to pewne, ze druga strona cos spartaczy. Nawet nasze sny nie chcialy sie ukladac w nic innego, jak tylko w mozliwe scenariusze wywiadu, spotkan z urzednikami.

28 wrzesnia 2012, jak stalam sie rezydentka w Hiszpanii

Wybudzilam sie po trzech godzinach drzemki. Budzik nieublaganie spiewal, ktora mamy godzine i ze czas wstac. Doczlapalam sie wiec do prysznica, nastawilam wode na kawe, wymodelowalam ciasto na tortille i przymierzalam po kolei najelegantsze kreacje w mojej imigranckiej szafie. W koncu zdecydowalam sie na zlotawe spodnie, bezowa koszulke, granatowe czolenka. H. wdzial na siebie plowa marynarke, blekitna koszule i spodnie w kant koloru khaki. Wygladalismy pieknie, jak para, ktora wlasnie mowi sobie to wyczekane 'tak'.

Wizyta jednak dotyczyla mojej karty pobytu. Zeby byc w Hiszpanii legalnie, musze posiadac jakis miejscowy dokument. To wlasnie NIE. Numer, po jakim moga zidentyfikowac cie urzednicy, numer potwierdzajacy, ze nie jestes tu tylko na chwile, ze, do diaska, masz jakies plany i jestes wlasciwym czlowiekiem na wlasciwym miejscu. I ze kraj plynacy krwia bykow traktujesz powaznie.

Urzad imigracyjny miescil sie na koncu swiata. Co prawda prowadzila tam jedna linia metra, ale za to do konca trasy. Imigranci jechali wiec za polska enklawe w Aluche, do Casa de Campo. Sam urzad tez nie wygladal imponujaco. Tak jakby ktos przemianowal blok mieszkalny na instytucje. Jedno male wejscie, w pospiechu dobudowane wejscie dla niepelnosprawnych. Waski hol. I dlugi korytarz, gdzie oczekuja imigranci. Kilka rzedow plastikowych krzesel, kilka metrow przestrzeni dla chodzacych nerwowo w te i tamta strone, wreszcie kilkanascie okienek umiejscowionych jakby przy jednym ogromnym stole. Sala jako zywo przypomina sale kinowa albo teatralna. Albo arene. Bo urzednicy czasem spogladaja zza swojego stolu na petentow, czasem wolaja cos do siebie, czasem do ochroniarzy, ktorzy tez przemierzaja kilkumetrowy trotuar. I tez obowiazuja numerki.

W srodku czekal na nas niewyspany Javier. Mial w reku blekitna, coraz bardziej wypchana teczke z naszymi dokumentami, prowadzil takze wozek z teczkami innych klientow. Tego dnia czekaly go wizyty w USC, w urzedzie imigracyjnym, w sadzie. Narzekal na nadmiar obowiazkow. Abdul, ktory postanowil nam towarzyszyc, wydawal sie zaaferowany jego praca.
- Klawo, tylko jezdzisz do klientow, przedstawiasz problem, potem kompletujesz dokumenty i umawiasz spotkania - mowil.
- Juz nie tak klawo, kiedy nie masz swojego samochodu, a wizyty sa niemal w tym samym czasie. Coraz czesciej nie moge towarzyszyc klientom, bo musze wybierac, ktora wizyta jest wazniejsza - ripostowal.

W okienku w zasadzie zlozylam dokumenty, jakie wypelnil Javier. Z ta poprawka, ze w jego formularzu bylam mezczyzna. Wypelnilismy wiec druk raz jeszcze, dopisywalismy w pospiechu numer telefonu kancelarii Esperanzy i...urzednik podal mi niewielki papierek koloru zielonego, ktory w zasadzie byl tylko polakierowanym papierem makulaturowym:
- Oto NIE, prosze sprawdzic dane - zarekomendowal.

Moja rezydencja byla wiec latwo gniataca sie, zupelnie nie wizytowa, taka brzydka i powszednia. Tylko Abdul mial mine, jakbym wygrala na loterii:
- Chodzmy na kawe - i podarowal mi plastikowe etui, aby NIE przypadkiem sie nie zniszczyl.
Szczesliwie na tym papierku nie bylo daty granicznej mojego zamieszkania. Wygladalo wiec na to, ze moge przebywac w Hiszpanii bezterminowo. A moze urzednik zapomnial o wpisaniu daty? - glowilam sie w drodze do pracy. Zostal juz tylko slub, i bedzie szczesliwosc bezterminowa, jak na tej malej, zielonej kartce...

21 wrzesnia 2012, wizyta w Urzedzie Pracy

Nastepnego dnia naszkicowalam sobie lokalizacje miejscowego urzedu pracy. Ta sama dzielnica, w ktorej miesci sie USC. Prosperidad, czyli prosperity w czasie kryzysu, podobnie imponujace gmaszysko z ta roznica, ze tam ludzie (petenci) koczuja na zewnatrz, poki drzwi oficyny sie nie otworza i mrowie nie dopcha sie do numerkow.

Polski urzad pracy nie rozni sie wiele od tego madryckiego. Moze tylko tym, ze czekasz wewnatrz kilka godzin na jakakolwiek obsluge, musisz wypelnic swoje formularze i druki samodzielnie i wyznaczaja ci kolejne wizyty. Ale punktem wyjscia jest zarejestrowanie sie jako bezrobotny. Tu, w Madrycie, do urzedu przychodza wszyscy: ludzie bez pracy, ludzie, ktorzy wlasnie podjeli pierwsza prace, ludzie ktorzy moga prace za chwile stracic. Wchodza bez kolejki, pobieraja numerek i wspolnie z konsultantem wypelniaja dokumenty. I czekaja na sms z ofertami szkolen, pracy, kursow.

Ale ale. Moja pierwsza wizyta tam nie nalezala do przyjemnych. Po raz pierwszy doswiadczylam, jak to jest byc imigrantem. Bez stosownej znajomosci jezyka, bez zaplecza zawodowego w Hiszpanii. Wystawszy sie w kolejce mrowia, dotarlam do recepcji. Chudy mezczyzna, na oko po 50., w kapeluszu i rekawiczkach bez palcow na moje pytanie o angielski kiwnal glowa, po czym skierowal nas na strone internetowa, gdzie mozemy umowic spotkanie.
- Ale my po NIE, zaprotestowalam.
- Tak, ale tu mozecie przyjsc tylko z NIE. Bez NIE nie obslugujemy - dodal znuzony recepcjonista.
- No tak, ale wiemy, ze mozemy tu dostac NIE prowizoryczny - odparlam, takze nieco znuzona absurdem sytuacji.
Jego rudowlosa kolezanka, takze na oko dojrzalsza, kiwnela glowa i powiedziala tylko:
-Arriba.

W okienkach pracownicy glowili sie razem z petentami, co i jak wypisac, wysluchiwali opowiesci o utracie pracy, braku kwalifikacji zawodowych, podjetej pracy tymczasowej. Kiedy zobaczylam na tablicy swoj numerek, podskoczylam i natychmiast usiadlam naprzeciw siwowlosego, chudego jegomoscia, ktorego oczy moglyby oslepic, gdyby mialy taka zdolnosc. Byly przezroczyste, tak jasne, ze az biale. Jegomosc zreszta caly byl spowity w jasnosc i szarosc. Szary sweter, pastelowy kolnierz koszuli. Kontemplacje stroju przerwal jego glos:
- Prosze NIE?
- Nie mam, chce miec - odpowiedzialam lamana hiszpanszczyzna.
- Bez NIE nie obslugujemy - jegomosc po skonczeniu zdania udawal, ze mnie nie zauwaza. Rychlo tylko krzyknal zza swojego boksu: - nastepny!

H. patrzyl na jegomoscia spojrzeniem terrorysty, obejrzelismy wszystkie boksy po kolei, ale wydawalo sie, ze nikt nie pomoze. Wreszcie H. wypatrzyl gabinet dyrektora.
- Idziemy do szefa, bedzie wiedzial najlepiej - przekazal.

Moje komunistyczne wychowanie nakazalo mi zaprotestowac. Przeciez szef nie bedzie obslugiwal kazdego, kto nie umie zalatwic sprawy. Przeciez szef ma obowiazki. I natychmiast ugryzlam sie juz nie w jezyk, ale w organ myslenia. Szef szefem, ale tez pracuje. A my jestesmy nadzwyczajnym przypadkiem. Poszlam wiec za H. do kolejnego oszklonego boksu, nieco tylko wiekszego od pozostalych.

Szefowa urzedu byla osoba bardzo elegancka. Karminowe oprawki okularow, czerwony szal, pierscionek z rubinem, kremowa koszula. To kontrastowalo z filigranowoscia jej osoby. Przy swoim biurku slusznych gabarytow wydawala sie dziewczynka, czerwonym kapturkiem wyjetym z lasu i odgrywajacym sequel wlasnych losow. Czar jednak trwal przez chwile, a potem prysl, ustepujac podziwowi dla determinacji tej kobiety. Urzedniczka miala heine-medina, poruszala sie o lasce, podpierajac sie na prawym boku.

-NIE? Dlaczego Was nie obsluzono? Bardzo prosze! - kobieta energicznym ruchem podala kartke z prowizorycznym numerem. - Kurs hiszpanskiego? Nie prowadzimy, ale prosze pytac. I zawsze moze mnie Pani tutaj znalezc, jakby byly klopoty.

Z drogocennym papierkiem udalismy sie do ksiegowej, a po kilku nastepnych spotkaniach mialam w rekach upragniony kontrakt.

20 wrzesnia, jak poznaje ksiegowa szefa

Biuro szefa miesci sie w Vallecas. O ironio, mielismy mieszkac w tej samej czesci Madrytu, ale wybralismy centrum miasta. Duze, industrialne powierzchnie, magazyny, doki, wielkie hale. W tej czesci urzeduja koncerny kurierskie, madrycka poczta, firmy budujace konstrukcje stalowe, przedsiebiorstwa zajmujace sie dystrybucja owocow, mechanicy samochodowi, firma produkujaca torby i pudla. Nasz magazyn znajduje sie na tylach wielkiego 'poligonu industrialnego', jak Hiszpanie nazywaja ten koniec swiata, w poludniowo-wschodniej czesci miasta. Dojezdzam wiec dwoma liniami metra i autobusem.

Sam magazyn jest dobrze zarzadzany. Wszystkie towary poukladane sa w ikeowskie plastikowe pudla, oznaczone numerem referencyjnym i ustawione na polkach zgodnie z rodzajem. Naszyjniki po lewej stronie, w centralnej czesci bransolety, na prawo kolczyki. Na oko ok. 450 pudel z roznymi pipsztykami i swiecidelkami. Wszystko z Indii, robione recznie przez kobiety, moze takze dzieci. Sklep zajmuje sie tylko rozprowadzaniem tego wszystkiego po preferencyjnych cenach, wiec nie pytam o sile robocza. Jestem taka sama robotnica, pakuje i selekcjonuje towar. Dla mnie wazne jest, ze mam prace, ze nie musze mowic po hiszpansku, i ze pozwoli ona przetrwac w tym miescie.

Pakowanie stosu kolczykow przypomina mantre. Jest automatyczne, ale musisz miec otwarte oczy, zeby nie przegapic felernej pary kolczykow, kolczykow uszkodzonych, o innej barwie, zdeformowanych przez pakowanie, lezenie w pudlach czy przez nieuwazne przepakowanie. Cierpliwie wiec ogladam blyskotki, naprawiam te, ktore daja sie naprawic, wreszcie wypisuje i naklejam numer referencyjny. Szefowi moje poswiecenie sie podoba. Dodaje, jakby od niechcenia:

-Ja nie mam czasu isc do ksiegowej w Twojej sprawie. Napisalem jej maila, ze przyjdziecie, dalem kwote wynagrodzenia i zakres obowiazkow. Jak skonczysz pakowac, przygotuje cie do zawodu sprzedawcy.

Ksiegowa szefa to dobroduszna kobieta bliska 60. Nie wyglada na elegancka paniusie, ktora chce, aby wiedziano, ze ma kase. Ubrana skromnie, staroswiecko, przypomina babcie raczej, niz bizneswoman. Inez cierpliwie, wolno i z akcentowaniem kazdej sylaby tlumaczy, co powinnismy zrobic:

- Imran przekazal, ze zatrudnia cie na pol etatu. Na poczatek. Potem masz zarabiac wiecej. Jednak teraz musimy wypisac Twoje dane, a do tego potrzebuje numeru NIE. Masz cos takiego?
- Nie - odpowiadam zdziwiona. - co to takiego?
- To numer identyfikacyjny, ktory pozwoli ci miec prace. Bedziesz go miec z urzedu imigracyjnego.
- Ale ja mam wizyte pozniej, nasza prawniczka mowi, ze bez umowy nie mam NIE - probowalam wytlumaczyc.
- Otoz to - Inez nie daje sie zbic z tropu - w urzedzie pracy nadadza ci NIE prowizoryczny, taki do pracy, poki nie uzyskasz prawdziwego. O, musisz mi przyniesc takie cos - ksiegowa pokazuje kwitek z numerem Oficina de Empleo.
- Czyli musze najpierw isc do urzedu pracy po NIE prowizoryczny, potem musze go zaniesc pani, a potem musze przyjsc po gotowy kontrakt. Aha - kopie kontraktu musi miec moja prawniczka.
- Wlasnie, dobrze rozumujesz - pochwalila mnie Inez. Jak tylko dostaniesz numer, przychodzisz do mnie, ja wypisuje kontrakt i dajesz go szefowi do podpisu, kopie dla niego, kopie dla prawniczki, kopie dla mnie. Dzieki kontraktowi uzyskasz tez ubezpieczenie spoleczne i karte leczenia. Ale to powiem, jak przyniesiesz numer z urzedu pracy - konczy Inez, a moja glowa kipi od nadmiaru informacji.

18 wrzesnia 2012, wizyta w urzedzie stanu cywilnego

Dwa po moim starcie w pracy mielismy zajety poranek. Esperanza zarezerwowala dla nas spotkanie w Urzedzie Stanu Cywilnego. Pierwszy krok - zlozenie dokumentow i wyznaczenie kolejnej daty spotkania. Prawniczka instruowala nas rzeczowo poprzedniego dnia:

- Przedstawiacie to, co macie. Zabierzcie ze soba tlumacza, znajomego, moze byc Abdul. Jesli urzedniczka stwierdzi, ze czegos brakuje, dzwoncie do mojego biura. Javier jej wszystko wytlumaczy. Macie umowe o prace?
- Tak, ale jeszcze przygotowuje ja ksiegowa szefa - odpowiedzial H.
- To doniescie mi ja jak najszybciej, musimy miec kopie przed spotkaniem z urzednikami imigracyjnymi. Moze tez kontraktu bedzie potrzebowac USC. Nie ma czasu do stracenia! - mrugnela znaczaco okiem Esperanza.

Tego dnia Abdul wstal wyjatkowo wczesnie, zrezygnowal z nocnego maratonu filmowego z puszka coca-coli, jak mial w zwyczaju, i udal sie z nami do nieprzyjaznego budynku USC w dzielnicy Prosperidad. Ta nowa okolica, ze znacznie wzmozonym ruchem samochodowym, nie przypadla mi do gustu. Duze bloki sprzed 30. albo 40. lat, butiki i chinskie sklepy - wszystko bardziej ekskluzywne, drozsze, ale jakies obce. Byc moze dlatego, ze przywyklam do wypelnionych wszystkim 'bazarow', do spiewajacych pozytywek, jakie Chinczycy wystawiaja obok roslin doniczkowych i ubran przed witrynami.
Wreszcie widze ogromny gmach na ulicy Pradillo. Glowny USC Madrytu. W drzwiach dwoch ochroniarzy zarzadza ruchem przy wykrywaczu metali. H. na nieszczescie 'piszczy'.
- Ma Pan pasek? Pasek ! - krzyczy zniecierpliwiony ochroniarz. Abdul zgubil sie gdzies w przejsciu, wiec ja krzycze, zeby pokazal swoj pasek do spodni.

Nareszcie wchodzimy do sali. 5 pietro, rownie duzo ludzi. Roznych narodowosci, wyznan, w roznym wieku. Sliczna Marokanka w zwiewnym stroju slubnym, przestraszona ceremonia, siedzi ze swoja matka. W rzedzie przed nia zasiada mniej odswietny wybranek: czapka-baseballowka, dzinsy, skwaszony wyraz twarzy, diament w uchu. Inna ciekawa para - grubawy Sikh z charakterystyczna bransoletka, ale bez turbanu i afrykanka o sniadej, wysmarowanej olejem twarzy. W turbanie. Jeszcze inni - na oko Latynos po 50. z dziewczyna wygladajaca na nieletnia, o indianskim typie urody w widocznej ciazy.
Spogladam na informacje urzednikow do 'petentow':
--'Brazylijczycy przedstawiaja dwoch swiadkow'
--'Uprzejmie informujemy, ze spotkanie, podczas ktorego wybiera sie date slubu, nie jest jednoznaczne z ceremonia. Ceremonia jest pozniej'
--'Hiszpanski rzad dazy do likwidacji urzedow. Nie damy sie zlikwidowac!'
--'Petencie! Po prywatyzacji urzedow za slub trzeba bedzie zaplacic nawet 500 EUR. Do tego daza prawnicy, politycy i ich koledzy notariusze. Czy chcesz tego?!'

Kiedy koncze czytac ogloszenia i odezwy, chuda urzedniczka z zacisnietymi wargami wzywa H. po nazwisku.

- Pan tlumaczy, tak? - pyta Abdula, bo patrzymy na nia, jak zakleci, kiedy wyjasnia, czego potrzebuje. - Akt urodzenia Pani, akt urodzenia Pana, certyfikaty: zameldowanie, kawaler, panna - wylicza i zarazem wypisuje na bialej teczce. A wiec bedziemy taka teczka z numerem referencyjnym. Podaje go nam razem z data 6 listopada, kiedy mamy pojawic sie, aby wybrac date wlasciwego slubu. Kiedy Abdul pyta, czy to wszystko, zasuszona urzedniczka dodaje z wyrazna ironia:
- To znaczy jesli wezwiemy Panstwa na wywiad matrymonialny, wtedy ta data nie obowiazuje. Jesli do 6 listopada Pan nie otrzyma wezwania, wtedy tylko wybieramy date i miejsce slubu. To wszystko, dziekuje - ucina urzedniczka.

Tego samego dnia po pracy znow odwiedzilismy Esperanze, aby opowiedziala nam o wywiadzie. Uspokajala nas, ze nie mamy sie czego bac, ale dodala, ze narodowosc meza to gwarancja rozmowy z urzednikami przez to, ze jego krajanie zawieraja papierowe malzenstwa...Pozostalo czekac na wezwanie.


16 wrzesnia 2012, poniedzialek, czyli jak zaczelam prace

W weekend po zainstalowaniu sie w nowym mieszkaniu nie chcemy nigdzie dzwonic. Ale kiedy uprzytamniamy sobie, ze do spotkania w sprawie mojej karty rezydencji zostalo dwa tygodnie, beztroski nastroj pryska jak iskra wykrzesana z kamienia. H. ma trzy alternatywy, ale jedna odpada z naturalnych przyczyn. Wlasciciel nie moze dluzej prowadzic kafejki internetowej, tym bardziej wiec pracy nie da. Nawet przy sprzataniu, demontowaniu stanowisk komputerowych i kabin telefonicznych. Pozostaja wiec dwie mozliwosci. H. zaklada rece z tylu glowy:

- Mustafa ma w Madrycie sklep i firme przeprowadzkowa. To moj znajomy jeszcze z wioski. Abdul mowil, ze moglbym u niego sprobowac. Wiec polecimy ciebie, zebys miala prace. Pewnie bedzie to sprzatanie na pol etatu albo sprzedaz, ale raczej to pierwsze, jeszcze nie znamy hiszpanskiego tak dobrze, zeby gadac do ludzi - dumal. - z drugiej strony, moj przyjaciel polecil mi tutaj wlasciciela sklepu online z bizuteria. Znaja sie od lat, facet szukal pakowacza kolczykow, tez na pol etatu. Dzwonie.

H. w swoim jezyku probowal nakreslic nasza sytuacje, tresciwie opisal, co musimy zrobic, aby zaczac tu normalne zycie. Mustafa cierpliwie wysluchal opowiesci i, po minie H. wywnioskowalam, ze potrzebuje czasu do namyslu. Jednak po rozmowie H. powiedzial tylko:

- A to sprytny 'byznesmen'. Tlumaczy, ze kryzys, ze ma jednego zaufanego pracownika, i ze woli mezczyzne. No ale 'nie wyklucza zatrudnienia w przyszlosci'. Wiesz - dodal refleksyjnie - u mnie w wiosce to mus, aby sobie pomagac. Ludzie witaja osobiscie nowoprzybylych, daja im pieniadze na utrzymanie, odwiedzaja i pytaja, jak im sie wiedzie. Dom jego rodziny jest od mojego ledwie kilka przecznic. A on ani mnie nie przywital na lotnisku, ani nie zadzwonil, choc ma numer. Abdul mowi, ze podobno do niego nie dzwonilem za czesto i teraz on nie chce mi zrobic przyslugi. A szuka kogos do swojego biznesu, wiem to od niego. - H. nie kryl wscieklosci. Jest dumna osoba, nie przywykl do dostawania po twarzy. A wlasnie mu to zrobiono. Opanowal sie po chwili i po telefonie do przyjaciela wykrecil numer wlasciciela sklepu z bizuteria.

Tu rozmowa byla krotka. Imran odpowiedzial rzeczowo:
-W piatek, kolo meczetu. Poznamy sie, porozmawiamy. Od kogo, mowisz, masz moj numer telefonu?

Niski, muskularny mezczyzna stal w towarzystwie dwoch innych, ktorzy bawili sie z jego corka. Mowil dobrym angielskim i bezceremonialnie podal mi dlon pytajac, skad jestem:

- Imran, moja zona jest Rosjanka.

Poprosil nas, abysmy usiedli w pobliskiej kafejce. Chwile porozmawial z dwoma mezczyznami, po czym zostawil ich z coreczka.

- Tak, szukam kogos, kto bedzie pakowal kolczyki. Chodzi o zmiane opakowania, rebranding, rozumiesz? - jego wzrok przez chwile skoncentrowal sie na mnie - mozesz zaczac od poniedzialku. Pensja nie bedzie duza, bedziesz pracowac na pol etatu. Kareem! - zawolal jednego z mezczyzn, ale obaj weszli do kafejki - od ktorej dziewczyna moze przyjsc?
- Od 11.30 - odparl chudy, sniady towarzysz z lekkim brzuszkiem.
- A wlasciwie to skad jestes? - zapytal H. trzeci mezczyzna i niezwlocznie po jego odpowiedzi dodal angielszczyzna, zwracajac sie do mnie:
- O! Moj ziomek, mieszkamy w tym samym stanie - dodal, witajac sie z H. - Ahmed, mam kafejke niedaleko - dodal z emfaza, jakby byl wlascicielem supermarketu.

Tak zostalam zatrudniona.

7 wrzesnia 2012, piatek - zmiana mieszkania cz. 3

To byl ostatni dzien, w ktorym moglismy uzywac poprzedniego mieszkania. Hernan dal nam do zrozumienia, ze do godziny 17.00 mamy wziac manatki w troki i zostawic pokoj w najlepszym porzadku. Zabralam sie wiec do czyszczenia, sprzatania, aromatyzowania dusznego pomieszczenia, myslac tylko, czy zdazymy cos dzis wynajac, czy nie. Mielismy dac odpowiedz pewnej parze, ktorej mieszkanie ogladalismy tego samego dnia, w ktorym nas wyrzucono.

Zaproponowalam H. abysmy zajrzeli do ruchliwego locutorio. Zwykle w tych sklepikach-kafejkach ludzie wieszaja ogloszenia o wynajmie, wspoldzieleniu pokoju. Nie inaczej bylo i tym razem. H. poszedl do kafejki i po chwili wyszedl z korpulentnym, obcietym na modle retro krajanem, na oko po piecdziesiatce:

- Sluchaj, w okolicy znam jedno mieszkanie z dobrymi lokatorami - zaczal w punjabi. - U mnie w sklepie ludzie wieszaja sporo anonsow, ale moge powiedziec, ze polecam tylko tych ludzi, bo to solidni i mili Latynosi. Ona w ciazy, on wojskowy. W pokoju mieszka jeszcze jedna dziewczyna, ale to chyba siostra Eduardo.

Tymczasem po naszym odejsciu na ulicy pojawila sie....zona 'naszego przyjaciela'! Udawala, ze mnie nie widzi:
- Dobry wieczor, myslalam, ze jest Pani we Wloszech - zagailam.
- A tak, lece...jutro lece...a teraz musze isc do supermarketu, przepraszam, spiesze sie...dziekuje! - i tyle jej bylo.

Jednak kiedy wracala, wskazalam ja H. i nowopoznanemu wlascicielowi locutorio. Minni i H. sami zaczepili zone 'naszego przyjaciela':

- Czesc Namiya, co sie stalo, ze nie chcecie wynajac pokoju tej parze? On jest moim krajanem, jest spokojnym mlodym czlowiekiem - Minni nie kryl oburzenia, ale staral sie byc spokojny.
- Eee, bo wlasnie...mamy klopot z empadronamiento, nie mozemy nikogo zameldowac - wypalila po chwili namyslu. - Mamy inne dziewczyny tam, rozumiesz - wskazala palcem na swoje mieszkanie.
- To dlaczego nie powiedzieliscie tego wczesniej? Sami tez macie klopoty z policja, z tego, co wiem - odparl Minni.
- No...tak...ja musze leciec do domu, zostawilam pranie i lece jutro do Wloch - machnela reka na pozegnanie i oddalila sie.
- Ta dziewczyna i jej maz to same kopoty. Ciagle sie kloca i w zeszlym tygodniu przyjechala policja, bo tak sie na siebie darli. Dobrze, ze nie zamieszkaliscie tam - podsumowal z pewna mina Minni. - A teraz chodzcie, zaprowadze Was do tego mieszkania.

Mieszkanie nr 2. 
Ostatnie pietro w 4-kondygnacyjnym budynku, bez windy. Maly korytarzyk, zaraz po lewej wejscie do kuchni. Po prawej stronie stolik do posilkow, po lewej - cale wyposazenie. Kuchnia na gaz, widac w glebi zapas butli gazowych.

- Przedstawiam Wam H., to moj krajan, bardzo odpowiedzialny i spokojny czlowiek, jest tu ze swoja zona - Minnie wychodzi z siebie, aby dodac nam splendoru - pozwolicie, ze bede im towarzyszyl. Para Latynosow skinela glowami i podala nam rece.

- Mamy ten pokoj - niska farbowana blondynka z kolczykiem w brodzie i w zaawansowanej ciazy popycha lekko drzwi pokoju przylegajacego do kuchni. Pokoj kwadratowy, naprzeciw drzwi okno, podwojne lozko ustawione w poprzek pokoju. - Wyglada tak, jeszcze go posprzatam, bo dziewczyna, ktora tu mieszka, nie zdazyla wyniesc swoich rzeczy - tlumaczyla przeciagle Latynoska. - Zapraszam do lazienki - dodala widzac, ze nie zadamy jej pytan.

- I co? - zapytal Minni po obchodzie mieszkania. - Potrzebujecie czasu na decyzje?
- Tak, dodal H. - a jaka cena?
- Powiedzieli mi, ze 270 EUR z kosztami gazu i pradu.
- Nic taniej ?
- Jestescie w stanie zejsc z ceny ? - negocjuje nasz znajomy.
- Ok, dla Was 250 EUR - odpowiada dziewczyna i znika w kuchni.
- Ok, przekaz im, ze zadzwonimy jutro z decyzja.

Po sprzataniu wyszlismy do kafejki Abdula kolekcjonowac numery do wlascicieli mieszkan w Centrum. Jak przyznal H. 'musimy miec alternatywe'. Znalezlismy jeden numer, do dziewczyny z kamienicy oddalonej 3 ulice dalej. Ogloszenie bylo napisane odrecznie, a za papier posluzyla kartka z kalendarza z roku 2006.

- Witaj, Maria - Abdul postanowil pomoc nam w negocjacjach - wciaz masz ten pokoj dla pary do wynajecia? Dobrze. Jaka cena? Dobrze. Kiedy mozna zobaczyc mieszkanie? Po poludniu o ktorej? Dobrze. Mam tutaj pewna pare, to moj kuzyn z zona, szukaja czegos dla siebie. Przyjda po szostej. Dzieki, do nastepnego! - Mozecie isc na kawe, a potem obejrzyjcie mieszkanie.
- Musimy teraz w takim razie przyjsc do ciebie z rzeczami, bo nie bedziemy mogli ich trzymac na bostonskiej - rzucil Hayat i w ciagu godziny zajelismy naszymi rzeczami nieczynna kabine telefoniczna.

Mieszkanie nr 3.
Po szostej zadzwonilismy pod wskazany adres. 3 pietro, bez windy. Kamienica z lat 30-tych zeszlego wieku. Solidna budowa, wysoka powala, mury z cegly. Wyglada troche jak zamek Gargamela: spadzisty, ciemnobrazowy dach, szara elewacja, smukla czesc z balkonami. Wydaje sie, ze kamienica mogla miec winde, bo srodek schodow ma jasniejsze kwadratowe pole, ktore ciagnie sie az do samej gory. W drzwiach wita nas rzezka Boliwijka:
- Czesc, jestem Maria - podaje niewielka, pulchna reke. Imponujace, czarne wlosy, krepa budowa ciala, niski wzrost. To ten pokoj - wskazuje palcem pomieszczenie na wprost drzwi wejsciowych, przylegajace do ni to saloniku, ni to korytarza z malym stolem jadalnianym.

Pomieszczenie przestronne. Z prowizorycznym oknem, otworem w scianie przykrytym dykta i zabezpieczonym sznurkiem. Podwojne, solidne loze z nowym materacem. Wokol lozka dwie komody i malofunkcjonalna szafka z przeszklonymi drzwiami. Nad lozkiem - wiszaca szafka. Wejscie toruje olbrzymia szafa-sciana. Bo jak sie okazuje, pokoj jest tak samo skonstruowany jak Hernana i Eugenii tyle tylko, ze nie ma przepierzenia, a drzwi wbudowane w te duza szafe. Samo pomieszczenie wydaje sie jednak przytulne. A cena - tez nizsza niz Hernana, 280 EUR. Obiecujemy lamana hiszpanszczyzna, ze zadzwonimy jeszcze tego samego dnia.

Wrzesniowa aura w Madrycie przypomina lato. O siodmej jest wciaz widno i cieplo, ok. 30 stopni. Siadamy wiec na parkowej lawce na placu Cayetano i deliberujemy. Za i przeciw, czyli ktore mieszkanie bedzie dla nas lepsze:
- Pokoj w Vallecas jest bardziej widny i przynajmniej nie ma szafy za sciane - przekonuje H.
- Tak, ale wszedzie bedziemy mieli daleko. I do Abdula, zeby sprawdzac poczte, i do Esperanzy, no i do Centrum miasta. A teraz musimy wszystko konsultowac, zalezymy od innych ludzi - dodal maz.
- Dobra, przekonales mnie, zadzwonmy do Marii.

Tego samego dnia nasze manatki odbyly kolejna podroz. Mielismy nadzieje, ze ostatnia, przynajmniej do konca naszego procesu. Brakowalo tylko pracy, ale to, obiecalismy sobie, zrobimy w nastepnym tygodniu.


4 wrzesnia 2012, zmieniamy mieszkanie po raz pierwszy cz. 2

Nasz bagaz to 4 torby zakupowe, 2 podreczne plecaki i torba podrozna na kolkach. W torbach przewozimy polprodukty i poduszki, wentylator i koldre. W plecakach - troche ciuchow, kosmetykow i rzeczy absolutnie niezbednych. Na oczach H. wyrzucam kilka sztuk odziezy. Po co mi w nowym miejscu? Zdaze kupic nowe - tlumacze sobie swoje zachowanie. H. wzrusza ramionami, ale widze, ze i on pozbywa sie starszych rzeczy. Jedziemy z pierwsza partia.

Kiedy wracamy na ulice bostonska, oboje zaczynamy sie zle czuc. H. skarzy sie na bol glowy, ja nie moge opedzic sie od mysli, ze nasi gospodarze nas okradna. Dziele sie tym z H.:

- Nie bedzie tak zle. W ich mieszkaniu zostaly tylko Twoje ubrania. Wartosciowych rzeczy jeszcze nie przewiezlismy - tlumaczy.
- Ale mnie cos mowi, ze oni sa nieuczciwi albo chociaz pazerni na pieniadze, beda szukac okazji. Nie ufam "naszym przyjaciolom" - bronie sie.

Jedziemy z druga partia. Kiedy jestesmy w metrze, H. odbiera telefon. Od "naszego przyjaciela":
- Czesc, przyjacielu. Moja zona doszla do wniosku, ze to, co mowiliscie, nie jest prawda. Ona nie ma pracy, jak utrzymacie pokoj? Nie chcemy klopotow...wiesz, co mam na mysli...-glos brzmi stanowczo.
- Tak, to co chcesz, zebysmy zrobili? Dalismy zadatek...-H. probuje negocjowac.
- Damy wam zadatek, nie ma problemu. Zabierzecie swoje rzeczy. Tylko nie dzis, bo ja dzis pracuje w nocy, moja zona wyjezdza do Wloch, a szwagier pojechal za miasto...tak?
- W porzadku "moj przyjacielu"...-rzuca H., jakby jeszcze chcial zblizyc sie do Afrykanczyka. Kiedy mozemy zabrac rzeczy?
- Najblizsza sroda po 17, wtedy koncze prace, rozumiesz.
- Dobrze, kiedy bedziemy pod domem, zadzwonie - mowi H.

Rezygnacja, zwatpienie, wkurzenie - to mowi spojrzenie H. Wlasnie wysiadamy z metra, zeby wrocic z powrotem na ulice bostonska. Pech chce, ze spotykamy po drodze gospodarzy:
- Oj, co sie stalo? - pyta Hernan.
- Niestety musielismy sie wrocic. I nie wynajmiemy tego mieszkania. Wlasciciel jest wariatem - odpowiada H.
- Aj biedna, chyba jestes zmeczona? - pyta mnie Eugenia.
- Az chce mi sie plakac, doñu Eugenio - wyduszam z siebie, a gardlo az trzesie mi sie z podniecenia...
- Tylko wiecie, ja znalazlem lokatorow, wprowadza sie w piatek, macie niewiele czasu - dodaje twardo Hernan.
- Tak, znajdziemy cos, nie martwcie sie - H. wydaje sie robic dobra mine do zlej gry.

Abdul odwiedza nas tego samego wieczoru. Ma mine tak samo nietega, ale kiedy slyszy, ze nas wycyckano, nie przestaje sie smiac:
- Alescie naiwni. W tym miescie kazdy musi klamac, ze ma prace, ze ma zarobki, ze wiecej go w domu nie ma, niz jest. No i za empadronamiento trzeba doplacac, to lubia gospodarze.
- Po prostu nigdy wiecej wynajmowania pokoju od Afrykanczykow. Chyba nie lubia nikogo oprocz swoich - rzuca H.
- Swoi potrafia byc tak samo niefajni... - Abdul nagle smutnieje.
- Chcesz nam cos powiedziec ?  - tym razem ja wtracam swoje grosze.
- Tak, wlasciciel kafejki zamyka biznes. Obiecuje, ze zaplaci "niebawem". Musze szukac innej pracy...
- Ten miesiac sie ciekawie zaczal - podsumowal H.

Tego wieczoru mielismy ochote sie upic. 



4 wrzesnia 2012, zmieniamy mieszkanie po raz pierwszy cz. 1

Hernan i Eugenia byli bardzo dobrymi gospodarzami. Ale cena, jaka proponowali za pokoj bez wentylacji, byla za duza. H. wyliczyl, ze z naszymi wydatkami, tlumaczeniami dokumentow, tlumaczami podczas dwoch najblizszych spotkan w urzedach, mozemy byc na ulicy bostonskiej najwyzej miesiac. Potem i tak bedziemy musieli szukac mieszkania - przekonywal. Chcac nie chcac wiec ktoregos upalnego dnia H. porozmawial z Hernanem i ustalili, ze manatki zabieramy z koncem miesiaca, ze wszystkie oplaty uregulujemy takze przed opuszczeniem mieszkania i ze nie zerwiemy kontaktu.

W zasadzie nie wysilalismy sie w poszukiwaniu mieszkania. Ot, kilka wizyt w kafejce kuzyna, jedno ogloszenie zdrapane ze slupa - H. zapewnial, ze znajdziemy pokoj w 1 dzien! No wiec kiedy pojechalismy daleko na poludnie Madrytu, do Villa de Vallecas, nie dziwilam sie bardzo, ze za dobra cene mozna szybko sie przeniesc.

Mieszkanie 1 - tyl Vallecas, blisko parku i ryneczku-pchlego targu. Wlasciciel - Nigeryjczyk. W mieszkaniu zona i szwagier. Tytuluje nas 'swoimi przyjaciolmi' i prowadzi do lichego pokoju z oknem, gdzie oprocz lozka i malego regalu nie ma nic. Usmiechamy sie do siebie z Hayatem, ale wiele nie potrzebujemy.
Kuchnia na butle gazowa. Nie ma ogrzewania. Jakis przypadkowy schowek na produkty, przestronny. Lazienka w stanie normalnym. Zona Afrykanczyka dba o porzadek. Jak twierdzi, nie chce pracowac nigdzie indziej poza domem. Jest podejrzanie usluzna. Za wszystko nam dziekuje.
-Dziekuje - mowi, kiedy opuszczamy mieszkanie.
Dwa dni pozniej dobijamy targu, takze z osobista wizyta w ich domu. 230 EUR z oplatami za prad, gaz i wode.
-Dobra, ale nie chcemy problemow - powtarza lamana angielszczyzna mezczyzna. Mamy swoje problemy i jeszcze dodatkowe z ludzmi - nie chcemy. Pracujesz? - pyta podniesionym tonem.
-Tak, online - mowie, bo to prawda. - Szukam tez pracy tutaj, w Madrycie.
-To skad macie pieniadze na mieszkanie - mezczyzna staje sie podejrzliwy.
-Moj maz sprzedal ziemie u siebie w kraju - wypalam choc widze, ze H. nie jest z tej informacji zadowolony.
-Jak chcecie placic? Bo teraz musicie zaplacic za rezerwacje mieszkania - naciska Nigeryjczyk.
-Ile? - H. wstaje i wyciaga 50 EUR - wystarczy?
-Tak, moze byc.

Wieziemy nasze rzeczy przez cale miasto. Dwie linie metra i kawalek drogi z glownej stacji na obrzeza dzielnicy. Ladnie tu, zielono. Ale przeczucie, ze cos pojdzie nie tak, nie opuszcza mnie...

2 wrzesnia 2012, poznaje nasza prawniczke

Grube, pancerne drzwi otworzyla dosc korpulentna, atrakcyjna blondynka w zoltych okularach.
-Esperanza - wyciagnela reke i paznokcie koloru lila drasnely moja dlon. - Przepraszam, czasem sciskam reke klientow tak mocno, ze zostaja slady - dodala, prowadzac nas do malego pokoju z jednym biurkiem.

Esperanza zajmuje sie doradztwem prawnym dla emigrantow przebywajacych w kraju legalnie i nielegalnie. Pomaga sprowadzac zony/mezow, dzieci, zalatwia spotkania w sprawie papierow i kart oraz slubow, rozwodow i atestacji wszelkich dokumentow. Podobno kazdy imigrant otarl sie kiedys o te postac. I albo zostal z nia na dluzej, do konca swojego procesu, albo szybko zrezygnowal.

-Wszystko bedzie zalatwione w 4 miesiace - zapewnila. I Twoja karta pobytu, i slub, i jego karta pobytu. To kaszka z mlekiem - wymachiwala rekoma i papierami. - Napisze teraz, jakich dokumentow potrzebuje, abyscie mogli szybko je zlozyc w urzedach.
A wiec - po niespelna 30 sekundach zaczela wyliczac:
-Ty - paszport, zameldowanie, akt urodzenia i akt potwierdzajacy zdolnosc do zawarcia malzenstwa.
On - paszport, zameldowanie w Hiszpanii, akt urodzenia, akt o zdolnosci do zawarcia malzenstwa - wszystkie atestowane w ambasadzie twojego kraju. Ty - tu prawniczka wskazuje na mnie - nie musisz atestowac dokumentow. Jestes obywatelka UE, spokojnie.

-A teraz karta pobytu - tu prawniczka zawiesza glos. - Javier! - az podskakuje na swoim krzesle. - Podejdz tutaj i zerknij na nowelizacje ustawy o przyznawaniu karty pobytu. - dostalismy te nowelizacje ledwie 2 tygodnie temu - mowi sciszonym glosem Esperanza. Wydaje mi sie, ze do rezydencji potrzebujesz umowy o prace. Pracujesz gdzies?
-Nie - mowie zaskoczona. - jestem tutaj od miesiaca...
-W takim razie przed spotkaniem w urzedzie imigracyjnym musisz gdzies znalezc prace. Jakakolwiek, byle byl papier - przekonuje nas prawniczka.
-Ale...poprzednio wszystko bylo latwiejsze...-przerywa H.
-Tak, ale jest nowelizacja, nie ma rady. Aha - oto Wasze daty spotkan w urzedach. Slub - 18 wrzesnia, karta - 28 wrzesnia. Czegos wam brakuje z listy, jaka przedstawilam?
-Nie, tylko kontraktu - wypalilam.
-No to do dziela. Jak chcecie, przyjdzcie po dostaniu kontraktu do mnie, musze miec kopie.

Kiedy znalezlismy sie na ulicy, zastanawial nas czas realizacji wszystkich postulatow. 2 tygodnie na znalezienie pracy w miescie bezrobocia i podczas ogolnohiszpanskiego kryzysu, 4 miesiace na realizacje calosci procesu legalizacji pobytu i malzenstwa. Szumialo nam w glowie. H. nie tracil nadziei.
-Slyszalem od przyjaciela o pewnym Hindusie, ktory potrzebowal pakowacza kolczykow. Jutro do niego zadzwonie. Mam tez znajomego z wioski, ktory ma restauracje, moze on da prace. No i szef kafejki - tez szukal kogos do sprzatania na 1/4 etatu. Wszystko bedzie dobrze - probowal uspokajac, ale i tak gdzies z tylu glowy widzialam znak ostrzegawczy...

Hernan y Eugenia Ramirez

Tych dwoje to nasi gospodarze. Wynajmuja nam kwadratowy pokoj z oknem na ulicy Bostonskiej, w czesci Noreste Madrytu. Pod 60-tke, ale rzezcy i zwawi. Ekwadorczycy, jak znaczna wiekszosc imigrantow tutaj. On od przeszlo 13 lat, ona dopiero dolaczyla do meza. On z rezydencja 5-letnia, ona bez papierow. Czym sie zajmuja? Zbieraniem czynszu od swoich lokatorow. Poza tym co jakis czas chodza na basen i na zakupy. W pozostale dni przesiaduja w klitce zrobionej z korytarza, oddzielonej od pozostalych pokoi lichym przepierzeniem.

Wlasnie. To przepierzenie jest kluczowe w moim ogladzie imigrantow. Kiedy pisalam, ze Madryt to wielkie pueblo, wiedzialam, ze czesc latino-imigrantow bedzie kopiowac swoje zwyczaje, swoje rozumienie przestrzeni i dystansu miedzyludzkiego na grunt europejski. Przepierzenie oddziela pokoje w ichnich domach, oddziela takze przestrzen mieszkalna od korytarza czy patio. W temperaturze bliskiej 40'C to sie sprawdza i sprawia, ze mieszkanie jest przewiewne. A tutaj - mieszkanie w bloku z pewnoscia nie jest tak dobrze wystawione na slonce i wiatr. Przepierzenie wiec jest raczej reliktem kulturowym, przeszczepionym na grunt obcej ziemi, niz czyms zastanym. Podobnie z wizerunkiem matki boskiej z Guadalupe. Jej obrazki sa w domu wszedzie, ma nawet swoj maly oltarzyk ze sztucznymi rozami w korytarzu.

Hernan i Eugenia to zgodne malzenstwo. Razem gotuja, razem sprzataja. Razem chodza praktycznie wszedzie. Teraz pozostaja nierozlaczni, ale 12 lat temu w Madrycie pracowal i zyl tylko on. Ona zostala z dziecmi w Ekwadorze. Za jego pieniadze zywila rodzine, posylala troje dzieci do szkol. On wysylal fundusze regularnie, za czasow prosperity kupil mieszkanie na ulicy bostonskiej i wyremontowal je tak, aby zajac w koncu pokoik z przepierzeniem i zbierac pieniadze od lokatorow. Ona czekala, a kiedy lepsze czasy sie skonczyly i dzieci odlecialy z gniazda, postanowila dolaczyc do meza.

Stalismy sie troche ich dziecmi, a reszta lokatorow spedzala znaczna czesc wieczorow w ich pokoiku. Byli dla nas jak wyrozumiali rodzice, dlatego mieszkanie bylo zawsze czyste i pelne smiechu, rozmow i latynoskich piosenek.




Romowie, Gitanes

Mialam przygode. Gdzies na Plaza de Castilla, w poblizu slynnych krzywych wiez, podeszlo do nas kilkoro dzieci. Ze niby zbieraly podpisy na ubogie dzieci ze swiata. H. byl sceptyczny, odsuwal dzieci zdecydowanym ruchem. Ja wysluchalam, co maja do powiedzenia i, o naiwnosci, nawet podpisalam sie nieczytelnym podpisem pod petycja. Naiwnosc wynika z wpojonego mi przekonania, ze nawet zlodzieja wysluchac nalezy. Wiec dzieci mowily, dolaczyly do nich inne, ktore probowaly wybadac, czy nie mamy pieniedzy czy cennych zegarkow, dokumentow, itp. Ale jako, ze i my jestesmy biedni, dzieci nic nie wskoraly. H. tylko splunal:
-Gitan children.

Wskoralam ja. Oberwalo mi sie za empatie wobec dzieciakow. Natychmiast przypomnialam sobie jednak inna historie, z Polski, kiedy pewna Pani kupila bulke cyganskiemu zebrakowi i...spotkala sie z dezaprobata z jego strony. Bulka wyladowala w koszu, Pani stala oniemiala...

Wyrzut sumienia przestal mi szybko doskwierac. Meczylo mnie tylko, skad w Madrycie tylu Romani! Sa widoczni wszedzie, wszedzie slychac ich blagalne glosy o pieniadze, ciagle siedza na trotuarze, przesiaduja w metrze, chodza od pasazarera do pasazera. Nieliczni zarabiaja na zycie, grajac na instrumentach, spiewajac, uzywajac talentow innych, niz lepkie rece. Niedawno widzialam nawet nastoletnia dziewczyne, ktora zebrala w metrze na dziecko. Rzeczywiscie, byla w ciazy...

Liczby sie nie myla. W samym Madrycie zyje blisko 800 tys. Romow. Moze ich byc wiecej, bo wiekszosc nie zyje legalnie. Podczas kiedy w Polsce maja ogromne dacze badz zyja w skupiskach w willach i apartamentach, w Hiszpanii zajmuja mieszkania socjalne, przydzielone przez wladze miast, przewaznie na przedmiesciach. Nie widac, aby posiadali walute, ale moze nie spotkalam na swojej drodze szefa, a jedynie podstawione plotki. W Polsce widac wiecej szefow. W Poznaniu cale rodziny koczuja w centrach handlowych, przesiadujac w kawiarniach i restauracjach. W Warszawie i na Mazowszu zyja z "biznesu"samochodowego i dorabiaja sie na nim znacznie. Tu, w Madrycie, widac tylko zebrakow i sprzedawcow podrobek tudziez mocno uzywanej odziezy. Albo dzieci okradajace turystow...

17 lipca 2012, wtorek

O 8.20 rano obudzilo nas lomotanie do drzwi wejsciowych. Kuzyn umowil nas na spotkanie z Urzedzie. Mamy sie zameldowac czyli uczynic empadronamiento . Abdul rzeczowo wylicza liste dokumentow, jakie potrzebujemy zabrac: kopia paszportu, kopia dowodu osobistego, kopia dowodu osobistego albo karty pobytu gospodarza domu. Kazda z pozycji H. sprawdza w stosie dokumentow, po czym ochoczo wsiadamy w metro i po chwili zasiadamy przy stole z urzedniczka.
- Poziom edukacji? - pyta Pani zza biurka.
- Powiedz jej, ze podyplomowe - mowi.
- Jak to przetlumaczyc na hiszpanski? - zastanawia sie kuzyn.
Tak zostalam doktorantka.

Tego samego dnia, wieczor. Spacerujemy po raz pierwszy ulicami dzielnicy. Wyobrazalam sobie Madryt jako miasto pelne zycia. A tu co? Waskie uliczki, niewidoczne chodniki. Krete podjazdy i niebezpieczne bramy, z ktorych nagle wyjezdza samochod albo...stoisz na przeciwko warsztatu samochodowego, ktory w Hiszpanii jest umiejscowiony jak sklep. Ma nawet witryne.

Szukam wzrokiem ludzi. Pustki, ulice zamiata kurz, stosy papierow i porzuconych puszek po piwie. Czasem przemyka jakis Latynos w drodze do domu albo kilkoro nietrzezwych mezczyzn stoi przed tawernami i smieje sie z zartow, jakie sobie opowiadaja.

Madryt to wielkie pueblo. Z jednej strony w ponad 20. dzielnicach mieszka 6 mln ludzi. Z drugiej strony - nie czuje sie tu ducha metropolii. W niskich blokach i kamienicach mieszkaja ludzie zamknieci na swiat. Nie wychodza po pracy, nie wracaja o poznych porach z klubow. Nie halasuja, nie awanturuja sie nawet. Czasem tylko w bramach widac dzieci. Po prostu stoja i bawia sie telefonami. Nie ma interakcji.