Polecany post

24 listopada 2021, E-migrantka z pogadanka o uchodzcach i powrot do "SOS-u"

Wielomiesieczna juz dyskusja wokol osob probujacych dostac sie do Polski z terenow Bialorusi polaryzuje. Polaryzuje nie tylko takich ja i mo...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slub. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slub. Pokaż wszystkie posty

29 stycznia 2013, wtorek: epilog hiszpanski i co robic dalej ?

Kiedy przelykalismy wraz z naszym porannym czajem smak porazki matrymonialnej, przyjaciel H. z Niemiec, mieszkajacy poprzednio w Szwecji, wypalil ktoregos wieczoru na skype:

- Nic nie straciliscie. Jedzcie do Szwecji, ale uprzednio zabierzcie, co sie da, z hiszpanskiego urzedu.
To na co czekaliscie jest w Szwecji krotkie i nie ma komplikacji. Sam tam bralem slub.

H. zapalil sie do pomyslu. Nastepnego dnia rano zmusilismy sie do kolejnej wizyty w madryckim USC. Prosperujaca dzielnica, kilkusetmetrowa kolejka do wejscia, krzyczacy Latynosi pilnujacy przesuwajacej sie cizby i trafiamy na 5. pietro gmaszyska.

Praca wre. Wywolywane sa kolejne osoby ktore albo zawarly szczesliwie zwiazek malzenski, albo na niego czekaja i wierza, ze nie dotknie ich rutyna urzednicza. Do lady kolejno podchodza urzedniczki. Usmiechniete, zwawe i dowcipne. Wypatrujemy "naszej" opiekun projektu.

- Nazwiska i numer ewidencyjny? - wypala tymczasem mloda Latynoska urzedniczka wygladajaca na Boliwijke albo Ekwadorke.
Pokazujemy kartke z numerem i paszporty.
- W jakiej sprawie?
- Chcemy odebrac nasze dokumenty: akt urodzenia, zaswiadczenie o niepozostawaniu w zwiazku malzenskim.  Nie zostalismy przez Panstwa zakceptowani, chcemy wiec anulowac proces.
- Otrzymaja Panstwo telefon w ciagu 7 dni. Potem musza Panstwo oboje przyjsc do urzedu po odbior, z dokumentami tozsamosci - odpowiedziala, juz uprzejmiej, urzedniczka.

Tydzien pozniej dzwoni "smerfetka". Nasza urzednik zebrala z teczki dokumenty i sa gotowe do odbioru. Jest 29 stycznia, 2 dni przed nasza zaplanowana odyseja do Europy. H. nie ukrywa radosci:
- Wreszcie sie zmobilizowali. Bedziemy mogli szybciej przetlumaczyc dokumenty - zawyrokowal.

Tego dnia kolejka do urzedu wydaje sie niekonczaca. W zasadzie jakies 200 metrow sznurka petentow, krzyczacych, palacych w milczeniu, przeklinajacych, ze jeszcze 30 minut do otwarcia biura, a oni stercza w tlumie. Wreszcie, wpuszczani po jednym, po przegladzie rzeczy osobistych, trafilismy na 5. pietro do "naszej Pani". Kiedy tylko nas zobaczyla, zaczela wymachiwac papierami. W miedzyczasie i przy pracy po hiszpansku, potrafilam wykrzesac z siebie poprawne zdania i moglam wrecz przerywac interlokutorce jej wyznania. A raczej - jej inwektywy w nasza strone:

- Nie wiem, czy macie prawo do odbierania dokumentow - syczala, przeciagajac nam karta z numerem petenta przed oczami.
- Mamy, kazdy ma - wtorowalam, ale ona nie ustepowala. W koncu wstala, podeszla do stolika mezczyzny za nami, najprawdopodobniej kierownika, i wysyczala:
- czy oni nie powinni przyjsc po odbior dokumentow z tlumaczem?
- Nieee...popatrzyl znad papierzysk mezczyzna i zsunal z nosa okulary - oni rozumieja, co Ty do nich mowisz. Ta Pani nie potrzebuje tlumacza - zawyrokowal, po czym wrocil do swojej pracy.
Nie wytrzymalam:
- Ile czeka sie na apelacje ?
- Co?! - "smerfetka" niemal podniosla sie z krzesla - z urzedem nie wolno sie bawic! Albo zabieracie papiery, albo apelujecie.
H. musnal moja stope na znak, zebym ucichla. Pozwolilam wiec urzedniczce wertowac papiery w poszukiwaniu aktow urodzenia, zaswiadczen o stanie kawalerskim, panienskim, itp. W koncu, kiedy je wydala, ucichlam na dobre. Odeszlismy bez slowa. Tak minelo nasze 8 miesiecy w Madrycie.


16 stycznia 2013, sroda - jak kochaja nas urzednicy

Byla 10 rano. Zimno, ale kilka stopni na plusie. Wlasnie zatrzasnelam drzwi wejsciowe, kiedy uslyszalam wolanie H. Wybiegl na klatke schodowa, trzymajac w reku telefon:

- Dzwoni kobieta z urzedu! Mamy decyzje! - wydawal sie uradowany. - Tak, ja mowisz po hiszpansku troche, daje moja zone. - i przekazal mi sluchawke.

- Slucham, prosze mowic - wypalilam. - Tak, jestem zona. Tak...tak...ok, dziekuje...

- I co - ?! - idziemy do urzedu. Super! - krzyczal w podnieceniu maz.

- Czekaj. - wypalilam tylko, bo glos urzedniczki zanikal w korytarzu starego domu. - Jej glos brzmial smutno, powiedziala, ze nie ma zgody...

- Wyslemy do niej Esperanze. Jak to, tyle miesiecy i co ta urzedniczka wyprawia!

Kiedy pocalowalismy klamke gabinetu naszej adwokat, choc powinna od godziny urzedowac w swoim biurze, pojechalam do pracy. Lzy splywaly mi po twarzy. Same, nieprzymuszone. Nic to, teraz poczekamy na osad osoby, ktora jest w temacie naszych spraw.

Kiedy bylam w pracy, H. wyslal mi wiadomosc na fejsbuku:

- Stworzyli raport. Trzy strony powodow, dlaczego nas nie zaakceptowali. Uzasadnili to Twoim poznym zameldowaniem w Madrycie. I ¨brakiem wiedzy o naszym wspolnym zyciu osobistym i rodzinnnym¨.
- Z kim byles w urzedzie - wyklikalam.

- Z Abdulem. Wyklocal sie, ze bedziemy apelowac. Powiedzieli, ze mamy to pokazac prawnik i niech ona sie z nimi kontaktuje w sprawie apelacji - odpisal maz.

Urzednicy znalezli wygodna wymowke, aby nie udzielic nam slubu. H. potem, jeszcze nie dowierzajac werdyktowi, rozmawial z kims, kto zarejestrowal zwiazek partnerski z Hiszpanka. Podobniez istnieje niepisane prawo, ze przyszli malzonkowie musza mieszkac ze soba nieprzerwanie przez rok pod tym samym adresem. Moj szef dodal, ze trzy lata wstecz urzednicy wykryli blisko 1000 falszywych malzenstw i dlatego sprawdzaja kazdego nie-Europejczyka.

Tymczasem znajomy H. zawarl w listopadzie zwiazek malzenski z Hiszpanka. Zaplacil agentowi 5000 EUR. Kilka dni po naszym werdykcie otrzymal ksiege malzenska i karte rezydencji w Hiszpanii.

14 grudnia 2012, jak zmieniamy mieszkanie po raz trzeci

Pieniadze sa (nie) dobrem, ktore szybko sie konczy tak, jak przyszlo. Przezywalismy powazny kryzys zaytulowany: sprawdzamy ceny zywnosci, rezygnujemy z protein i chodzimy pieszo tak daleko, jak sie da. Nie mialam butow na zime, H. cierpial na brak swetra, a temperatura spadala ponizej zera.

- Musimy zmienic mieszkanie na blizej pracy - wypalilam, bo i szef zapalil sie do projektu i zaoferowal pomoc w dzwonieniu do najemcow.

Zaczelismy wiec zbierac wszystkie ogloszenia napotkane na przystankach autobusowych, przegladalismy wszystkie strony internetowe z anonsami. Interesowaly nas 3 osiedla, barria: Entrevias, Palomeras i Vallecas. Byle nie musiec placic za bilet miesieczny. Maksimum 30 minut od pracy.

Pierwsze dni byly jak randka w ciemno. Pokoje byly albo nieumeblowane, albo nie mozna sie bylo zameldowac (a tego porzebowalismy do slubu), bo corka, bo siostra, bo kilkanascie osob na raz mialo meldunek, a nie mieszkalo. Albo lozko w pokoju dla pary wygladalo jak pojedyncze i nie dalo sie w zaden sposob rozlozyc. Albo dzielnica, w ktorej mielismy osiasc byla w przewazajacej czesci romska. Kobiety stojace pod blokiem, inne krzyczace z okien na swoje dzieci. Wszedzie duzo brudu, tony wiszacego prania. A pod klatkami mlodziez. Hasz i piwo, grafiti i niewybredne napisy.

Tuz przed swietami mijal drugi tydzien poszukiwan najtanszego, najlepszego i mozliwie najblizej usytuowanego domu. W koncu z ogloszenia w sieci wyklul sie spokojny i tani pokoj w przyleglej do Vallecas dzielnicy Entrevias, z podwojnym lozkiem, slonecznym oknem i ogrzewaniem. 31 minut pieszo od biura, wyremontowany i pomalowany na zolto, w odcieniu jasnego ugru.

Wplacilismy kaucje i mielismy przenosic graty w weekend 30-31 grudnia do nowej lokalizacji. Napisalismy tez do prawniczki Esperanzy, bardziej na wszelki wypadek niz po to, aby konsultowac decyzje. Jej odpowiedz nadeszla tego samego dnia i byla krotka:

- Jesli rzeczywiscie zmienicie mieszkanie, nie powiemy nic urzedowi. Moga byc klopoty.

Tymczasem poinformowalismy nasza boliwijska gospodynie o zmianie, zaoferowalismy pomoc w rekrutowaniu chetnych. W noc przed Wigilia usiadlam z nia, aby wydobyc z siebie tylko:

- Zostajemy z Toba, Maria. Nasza prawniczka odradzila nam zmiane mieszkania. Ale nie jestesmy w stanie placic tyle, ile przedtem. Da rade zejsc z ceny?

- Jak dobrze, nie chce tu nikogo nowego. 10 EUR mniej, ok? - odparla bez namyslu. - mozecie tez zmienic pokoj, bo druga lokatorka sprowadza siostre i zamieni sie ze mna pokojami.

- Niech bedzie.

Tak stracilismy kaucje w nowym mieszkaniu, przenieslismy sie do nowego pokoju z oknem, z ktorego wialo bardziej niz z poprzedniego. Sciany mialy splowialy, rozowy kolor. Wszedzie czulo sie wilgoc i chlod. Razem z kolorem scian plowiala nasza nadzieja na spokojne zycie w Madrycie.

- Wy chyba lubicie klopoty - podsumowal nas Abdul w pewien posylwestrowy wieczor, bladzac wzrokiem po zalamaniach w rozowej scianie.

30 listopada 2012, piatek - telefon z Urzedu Stanu Cywilnego

Doczekalismy sie telefonu. H. wlasnie wchodzil do meczetu na piatkowa modlitwe, kiedy smertfetkowa, smutna i sucha urzedniczka zadzwonila na jego numer:

- Brakuje nam jej umowy o prace - przeszla od razu do konkretow. - Przyjdzcie z nim do urzedu jak najszybciej. Dziekuje.

Byla druga po poludniu. Ukladalam towar na polkach, kiedy H. przekazal mi wiesci. Czym predzej, w nadziei, ze urzad bedzie pracowal, spakowalam graty i ruszylam do domu. W ciagu kolejnych 40 minut bylismy pod urzedem. Na drzwiach tabliczka pokazala, ze pracownicy urzeduja od 9 do 14. I ani minuty dluzej. Pocalowalismy wiec klamke.

3 grudnia, w poniedzialkowy poranek Abdul nie pracowal i ponownie nam towarzyszyl w naszej odysei do urzedu stanu cywilnego. Minelismy to samo masywne biurko, te sama urzedniczke i dotarlismy do ¨Smerfetki¨. Ta zagaila:
- Brakuje nam jej umowy o prace do zakonczenia procesu - wyjasnila. - Gdzie ona pracuje?
- Tu a tu, mam umowe na czas nieokreslony - odpowiedzialam.
Hoyeria (wymawiane przez urzednizke jako: odzerija), tak?
- Ze co, przepraszam? - zapytal Abdul.
- Hoyeria, nie wiesz, co to znaczy? Przyjdz z tlumaczem! - urzedniczka nie kryla oburzenia.
- Co to znaczy wiec? - rownie arogancko zagral nasz kuzyn.
- Bizuteria, bransoletki, naszyjniki... - doprecyzowala sucho sucha funkcjonariuszka.
- Aaaa tak, pracuje w sklepie z bizuteria - szybko jej przerwalam.
- Poprosze kontrakt - wyciagnela reke urzedniczka i zaczela studiowac, patrzac na nas z ukosa. - Dobrze, dziekuje. Zadzwonimy z decyzja.
- Kiedy? - spytal, moze nieco zbyt gwaltownie Abdul.
- Nie wiem! Moze za miesiac, moze za poltora! - urzedniczka machnela na nas reka, jakbysmy byli natretnymi owadami.

Nie wytrzymalam. Po wyjsciu z gmachu po prostu sie rozkleilam. Publicznie, przy Abdulu. I znow kawa zupelnie mi nie smakowala. Czekac, czekac, udawac, ze nie czujemy, jak sie nas traktuje. Postanowilam zabrac sie za swoj hiszpanski, aby zadna urzedniczka nie czula satysfakcji.

6 listopada 2012, wtorek, czyli jak pytamy o wynik wywiadu

Te date mielismy podana jako pierwsza przez urzednikow w momencie skladania dokumentow. Zabralismy ze soba Abdula, aby zapytal w naszym imieniu o wynik. Kiedy dotarlismy do biurka-muru, jaki oddzielal urzednikow od petentow, podalismy numer ewidencyjny. Urzedniczka usmiechnela sie, wstala ze swojego krzesla. W tym momencie Abdul wypalil:

- Bo wie Pani, oni mieli wywiad matrymonialny i teraz chcemy wiedziec o wyniku.
Urzedniczka zmienila wyraz twarzy. Usmiech znikl tak szybko, jak sie pojawil. Natychmiast, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, usta wykrzywily sie. Funkcjonariuszka usiadla ponownie na swoim krzesle i odparla:

- Jak mieliscie wywiad, to sami zadzwonimy. Teraz nie bede tego sprawdzac. Nastepny! - pomachala na podstarzalego Latynosa.

Abdul zaprosil nas na kawe. Ale ani nie smakowala, ani nie pobudzila do dzialania. Jechalam do pracy zla i smutna. W tym kraju urzednicy maja mniej empatii niz w moim kraju...

Wezme slub za pieniadze - czyli jak psuje sie malzenski 'rynek'

fot. Noffy, freeimages.com

Szukalam zestawu dokumentow potrzebnych w Polsce do zawarcia slubu z moim mezem. Wiele forow oferowalo raczej opowiesci 'kochamy sie, on jest muzulmaninem, pewnie bedzie mnie wiezil i bil' niz rzetelne porady i liste dokumentow. Kopalam dalej w nadziei, ze jednak zaswieci swiatelko i w liscie dokumentow nie zobacze zaswiadczenia z sadu, ze taki a taki obywatel, zgodnie z prawem swojego kraju, moze zawrzec malzenstwo. Na taki papier czeka sie w Polsce nawet 5 miesiecy...Potwierdzilam to wczesniej telefonicznie z USC w Warszawie - gdybysmy chcieli jednak zawrzec zwiazek w moim kraju, maz musialby zlozyc wniosek w sadzie, ze moze sie ze mna ozenic.

Szukalam wiec ludzkich porad, jak i gdzie skrocic czas oczekiwania, ktory plynie nieublaganie. Kilka slow kluczowych i...odkrylam strone, na ktorej handluje sie slubami! Tytul watku: 'Wezme slub za pieniadze'. Jest to wiec swego rodzaju gielda slubna z namiarami polskich kobiet, posrednikow, 'przyjaciol' mezczyzn, ktorzy zaplaca za papier.

Wiem, ze wiele zdesperowanych finansowo kobiet ze slubu czyni benefit i reperuje nim swoj budzet. Musi im sie to oplacac, skoro biznes kwitnie. Z nieoficjalnych opowiesci wiem, ze Azjaci przoduja w zawieraniu podobnych umow. I placa po 4-7.000 EUR. Jeden warunek: pani musi miec albo dlugoterminowa rezydencje, albo ma byc 'native'. Podobniez istnieja biura oferujace uslugi papierowych malzenstw i agent w jednym czasie prowadzi kilka-kilkanascie takich spraw. Dlatego urzednicy USC jak Europa dluga i szeroka sprawdzaja prawdziwosc zwiazku: czy to przez wywiad matrymonialny, czy telefon lub niezapowiedziane odwiedziny pod adresem zameldowania.

Czuje wkurzenie, ze spedzamy 7 miesiac na emigracji po to, aby zalatwic wszystko legalnie i krok po kroku, moj maz czuje sie jak nikt i nie jest w stanie odpowiedziec na ponizajace traktowanie podczas rutynowych procedur, bo przeciez jest z kraju, ktorego obywatele 'oszukuja urzedy', a decyzji o naszym malzenstwie jak nie bylo, tak nie ma, podczas gdy falszywy slub idzie gladko i czesto nie ma nawet wywiadu matrymonialnego.

Pewnie takie panie smieja sie slyszac, jak wyglada prawdziwa droga do malzenstwa. Z drugiej strony - poswiecaja kilka miesiecy, a nawet lat swojego zycia dla falszywego malzonka. Musza udawac, ze mieszkaja ze soba, ze przebywaja ze soba. Musza udawac milosc i stawiac sie razem na kazde wezwanie urzednika. Zadna relacja sie jednak przez ten czas nie rozwija - historii jak z filmu 'Zielona karta' nie uswiadczysz. Biznes jest biznesem i po 2 latach (wtedy statystycznie malzonek dostaje pobyt dlugoterminowy), wygasa swiadczenie uslug. Mozna sie 'rozwiesc' tak latwo, jak mozna sie 'ozenic'.

16 pazdziernika 2012, wtorek - wywiad matrymonialny

Nie mielismy szczescia. Kiedy w przeddzien naszego spotkania z urzednikami poszlismy na wizyte do Esperanzy potwierdzic opowiesc i dodac sobie odwagi okazalo sie, ze ona nie bedzie nam towarzyszyc, Javier tez nie moze. I tlumacz, ktorego znalismy z przekladania na hiszpanski naszych dokumentow, takze wybral lepiej platna fuche. Tego samego dnia, w naszej obecnosci, Esperanza wykonala telefon do innej tlumaczki, Cristiny:

- 150 EUR, nie moze zejsc z ceny. Ale to dobra tlumaczka, tez z nia wspolpracowalismy - rozlozyla rece prawniczka. - bedzie na Was czekac o 9.50 pod urzedem. - chyba Wam pasuje, prawda? - zadala pytanie retoryczne, po czym zaczela bawic sie naparstkiem i przekladac nasze papiery.
- Czyli bedziemy sami, z tlumaczka - wyjasnil H.
- Tak, ale dacie rade - znow blysnelo oko, mrugajac do mnie porozumiewawczo.

O 9.50 rzeczywiscie czekala na nas drobna szatynka. Wcale nie elegancko ubrana, jakby wymieta po ostatniej nocy. Z amerykanskim akcentem, choc magicznie wypowiadala dzwieki liter typowo dla hiszpanskiego znieksztalconych: 's', 'c'. Wygladalo to tak, jakby seplenila po angielsku:

- Cesc, bede was tlumacyc. Ulatwicie mi zadanie, jak mi troche o szobie opowiecie. Z jakich krajow jesteccie? - zagaila nas w windzie na 5. pietro.

Do sali wywiadow idzie sie przez sale skladania dokumentow, schodzi sie kilka pieter schodami ewakuacyjnymi i idzie sie waskim korytarzem do konca. Wreszcie otwiera szklane drzwi i kieruje sie na prawo. W korytarzu nie sposob pomylic drzwi. Na krzeslach oczekuja pary. Mizdrzace sie, dotykajace, czule spogladajace. Z tlumaczami i bez. Z dziecmi i bez dzieci.

Wszyscy byli umowieni na 10.20: 7 par z roznych czesci swiata. W jednym rogu Egipcjanka z Kubanczykiem, ona nie mowiaca po hiszpansku, z marokanskim tlumaczem. Naprzeciw - pakistanczyk z punjabu i latynoska z Kolumbii, co kilka minut czule sie calujacy. Obok nich - marokanska para z dzieckiem, a po przeciwleglej stronie znow latynos z zielonymi oczami czule gladzacy dlon madame z Afryki. My, siedzacy z tlumaczka na ostatnich wolnych krzeslach, po przeciwleglej stronie para latynoska o sporej roznicy wieku, ona w ciazy. I wreszcie elegancka para, ktora caly czas stala u wejscia: Anglik i Kolumbijka. Ona swietnie znajaca angielski, on perfekcyjnie mowiacy po hiszpansku.

Wszyscy musielismy sie bac. Spokojne byly tylko malzenstwa z dziecmi, bo te odwracaly uwage od trudnego oczekiwania. Wreszcie zza kolejnych szklanych drzwi wyszla jegomosc w okularach, przy tuszy i na oko w wieku dojrzalym, dzierzaca w dloni liste petentow. Po kolei wzywala najpierw mezczyzn, potem kobiety.

Na pierwszy ogien poszli Marokanczycy i Latynosi. Potem do sali wszedl Kubaczyk i struchlala Egipcjanka. Ich wynik musial byc niezadowalajacy, bo ona byla jeszcze bardziej strwozona 'po' niz 'przed'. H. chodzil z kata w kat, po czym postanowil zasiegnac jezyka u mlodziutkiego punjabczyka: czy ma paszport, czy jest tu legalnie, co powie urzednikom?
- Paszport zgubilem, nie pracuje i utrzymuje mnie partnerka - wypowiedzial swoja litanie bez zajakniecia.- wszyscy tu to mowimy. H. postanowil sie tego trzymac, gdyby go spytano o sposob przyjazdu. Kiedy jego krajan wyszedl z przesluchania, dopytal, czy na pewno to bezpieczny scenariusz, czy nie.
- Nic sie nie martw. Mnie sie nie czepiali - uspokajal punjabczyk.

Latynos i afrykanka byli kolejna para, ktora wyszla zasmucona. To znaczy hebanowa dama jak zula gume oczekujac na wezwanie, tak i po wywiadzie przezuwala porazke cicho i beznamietnie, ale latynos byl wyraznie zalamany. Zielone oczy patrzyly smutno w podloge, probowal cos komunikowac przez komorke.

Nareszcie zza drzwi wylonila sie kobieta i wezwala H. Okazalo sie, ze zapomnialam mu dac paszport. Cristina wybiegla wiec z sali po kilka minutach i, jakas purpurowa, odebrala zgube.

H. wyszedl wypompowany. Minelam go u wejscia na sale przesluchan, probowalam dotknac, ale urzedniczka surowym spojrzeniem zabronila jakiegokolwiek kontaktu. Weszlam wiec cicho pelna dziwnych mysli, ale pewna, ze przeciez nikt nie moze mi zadac pytania o nas, na jakie nie umialabym odpowiedziec.
- Jak i kiedy sie poznaliscie ? - pierwsze pytanie padlo jak z mozdzierza.
W tym momencie zauwazylam, ze obok przesluchujacej jest jeszcze jedna kobieta, ktora ma przed soba teczke i zapisuje moje zeznania horrendalnym charakterem pisma na bialej kartce A4.
- Kiedy po raz pierwszy sie spotkaliscie ?
- Kiedy zdecydowaliscie, ze bedziecie razem ?
- Od kiedy jest Pani w Madrycie ?
- Gdzie Pani pracuje ? Jako kto ?
- Jak wyglada wasz dzien. Poprosze o szczegoly, o ktorej godzinie wychodzi Pani do pracy, kiedy wraca, co potem.
- Co robiliscie w sobote ?
- Co robiliscie w niedziele ?
Dziekuje, to wszystko - po niespelna 5 minutach kobieta zamknela zeszyt i podala drugiej do naszej teczki. Tamta opasala wszystko gumka i zlozyla na stosie obok swojego biurka. Jegomosc przesluchujaca odprowadzila mnie i tlumaczke do wyjscia, opowiadajac, ze czarno widzi bycie tu nielegalnych imigrantow, skoro postepuja, jak ten tutaj, ze dadza odpowiedz w ciagu miesiaca, wiec nalezy czekac.

Podeszlam do H. Przeszedl duzo wiecej, niz ja. Jego pytano o to, co robil poprzedniego dnia, powtarzano jak mantre, ze przyjechal do Madrytu tylko na slub, dlaczego nie ma zadnego stempla przekroczenia granicy. Pytano nawet, jaki film ogladal ze mna w weekend. Ale piszaca nie potrafila przepisac tytulu 'Killer elite', wiec napisala tylko, ze angielski. Twarz mojego przyszlego meza byla blada, byl jak zbity pies.
Cristina byla rownie zdenerwowana. Powtarzala w kolko:
- Nie wiem, co bedzie pzez ten pasaport.

Trudno bylo uzbroic sie w cierpliwosc, po emocjach na wywiadzie nie jadlam i pojechalam do pracy zgaszona, nieobecna, warczaca. Czekamy, czekamy, czekamy. Juz nie na decyzje, ale na milosierdzie urzednikow.




1 pazdziernika 2012 i tajemniczy list

Wlasnie ukladalam pare kolczykow w pudelku, aby wyslac z zamowieniem, kiedy zadzwonil H.

- Dostalismy list. Listonosz doreczyl mi go osobiscie, jest polecony i ostemplowany USC. Mamy sie stawic 16 pazdziernika w ich siedzibie. Po pracy idziemy do Esperanzy - zawyrokowal.
- Dobrze, spotkasz mnie przy stacji metra Diego de Leon - nie krylam zdenerwowania.

A wiec bedziemy sie spowiadac przed urzednikami z naszego zycia. Esperanza byla wyjatkowo spokojna:
- Nic strasznego, Spytaja was o to, co lubicie, jak sie poznaliscie, gdzie i kiedy dokladnie, od kiedy jestescie razem i co planujecie. No i dlaczego tutaj - ostatnie stwierdzenie wyraznie ja rozbawilo.
- Czy mozemy dostac liste pytan? - H. wiedzial, ze musi byc jakis klucz, na podstawie ktorego urzednicy zadaja pytania.
- Tak, poczekaj, drukuje ci liste - Esperanza podala nam 7 pytan.

A ver:
1. Od kiedy sie znacie.
2. Gdzie sie spotkaliscie.
3. Kiedy po raz pierwszy powiedziales jej, ze chcesz z nia byc.
4. Czy poznales jej rodzicow?
5. Co lubi robic?
6. Jak wyglada wasz typowy dzien?
7. Czy chcecie sie pobrac w Madrycie? Jakie sa wasze plany?

- Wazne, aby sie nie stresowac, byc cool - potwierdzila swoje slowa po raz kolejny. - No i pokazcie im, ze naprawde sie kochacie. Nie jestescie tylko dla papierka - mowila. - Aha - powiedzcie tez, ze nie chcecie najblizszej daty slubu, ze kochacie sie i ze pobierzecie sie w terminie dluzszym, bo to nie gra roli. A i tak wymyslimy szybszy slub - zakonczyla.

Dwa tygodnie spedzilismy jak we snie. Pracowalam tylko po to, aby zapchac czas, w domu jak zakleci ogladalismy filmy i opowiadalismy o sobie fakty, ktore moga sie przydac podczas wywiadu. Przypominalismy sobie daty, miejsca, klimat tamtych dni. Ale kazde z nas balo sie, to pewne, ze druga strona cos spartaczy. Nawet nasze sny nie chcialy sie ukladac w nic innego, jak tylko w mozliwe scenariusze wywiadu, spotkan z urzednikami.

18 wrzesnia 2012, wizyta w urzedzie stanu cywilnego

Dwa po moim starcie w pracy mielismy zajety poranek. Esperanza zarezerwowala dla nas spotkanie w Urzedzie Stanu Cywilnego. Pierwszy krok - zlozenie dokumentow i wyznaczenie kolejnej daty spotkania. Prawniczka instruowala nas rzeczowo poprzedniego dnia:

- Przedstawiacie to, co macie. Zabierzcie ze soba tlumacza, znajomego, moze byc Abdul. Jesli urzedniczka stwierdzi, ze czegos brakuje, dzwoncie do mojego biura. Javier jej wszystko wytlumaczy. Macie umowe o prace?
- Tak, ale jeszcze przygotowuje ja ksiegowa szefa - odpowiedzial H.
- To doniescie mi ja jak najszybciej, musimy miec kopie przed spotkaniem z urzednikami imigracyjnymi. Moze tez kontraktu bedzie potrzebowac USC. Nie ma czasu do stracenia! - mrugnela znaczaco okiem Esperanza.

Tego dnia Abdul wstal wyjatkowo wczesnie, zrezygnowal z nocnego maratonu filmowego z puszka coca-coli, jak mial w zwyczaju, i udal sie z nami do nieprzyjaznego budynku USC w dzielnicy Prosperidad. Ta nowa okolica, ze znacznie wzmozonym ruchem samochodowym, nie przypadla mi do gustu. Duze bloki sprzed 30. albo 40. lat, butiki i chinskie sklepy - wszystko bardziej ekskluzywne, drozsze, ale jakies obce. Byc moze dlatego, ze przywyklam do wypelnionych wszystkim 'bazarow', do spiewajacych pozytywek, jakie Chinczycy wystawiaja obok roslin doniczkowych i ubran przed witrynami.
Wreszcie widze ogromny gmach na ulicy Pradillo. Glowny USC Madrytu. W drzwiach dwoch ochroniarzy zarzadza ruchem przy wykrywaczu metali. H. na nieszczescie 'piszczy'.
- Ma Pan pasek? Pasek ! - krzyczy zniecierpliwiony ochroniarz. Abdul zgubil sie gdzies w przejsciu, wiec ja krzycze, zeby pokazal swoj pasek do spodni.

Nareszcie wchodzimy do sali. 5 pietro, rownie duzo ludzi. Roznych narodowosci, wyznan, w roznym wieku. Sliczna Marokanka w zwiewnym stroju slubnym, przestraszona ceremonia, siedzi ze swoja matka. W rzedzie przed nia zasiada mniej odswietny wybranek: czapka-baseballowka, dzinsy, skwaszony wyraz twarzy, diament w uchu. Inna ciekawa para - grubawy Sikh z charakterystyczna bransoletka, ale bez turbanu i afrykanka o sniadej, wysmarowanej olejem twarzy. W turbanie. Jeszcze inni - na oko Latynos po 50. z dziewczyna wygladajaca na nieletnia, o indianskim typie urody w widocznej ciazy.
Spogladam na informacje urzednikow do 'petentow':
--'Brazylijczycy przedstawiaja dwoch swiadkow'
--'Uprzejmie informujemy, ze spotkanie, podczas ktorego wybiera sie date slubu, nie jest jednoznaczne z ceremonia. Ceremonia jest pozniej'
--'Hiszpanski rzad dazy do likwidacji urzedow. Nie damy sie zlikwidowac!'
--'Petencie! Po prywatyzacji urzedow za slub trzeba bedzie zaplacic nawet 500 EUR. Do tego daza prawnicy, politycy i ich koledzy notariusze. Czy chcesz tego?!'

Kiedy koncze czytac ogloszenia i odezwy, chuda urzedniczka z zacisnietymi wargami wzywa H. po nazwisku.

- Pan tlumaczy, tak? - pyta Abdula, bo patrzymy na nia, jak zakleci, kiedy wyjasnia, czego potrzebuje. - Akt urodzenia Pani, akt urodzenia Pana, certyfikaty: zameldowanie, kawaler, panna - wylicza i zarazem wypisuje na bialej teczce. A wiec bedziemy taka teczka z numerem referencyjnym. Podaje go nam razem z data 6 listopada, kiedy mamy pojawic sie, aby wybrac date wlasciwego slubu. Kiedy Abdul pyta, czy to wszystko, zasuszona urzedniczka dodaje z wyrazna ironia:
- To znaczy jesli wezwiemy Panstwa na wywiad matrymonialny, wtedy ta data nie obowiazuje. Jesli do 6 listopada Pan nie otrzyma wezwania, wtedy tylko wybieramy date i miejsce slubu. To wszystko, dziekuje - ucina urzedniczka.

Tego samego dnia po pracy znow odwiedzilismy Esperanze, aby opowiedziala nam o wywiadzie. Uspokajala nas, ze nie mamy sie czego bac, ale dodala, ze narodowosc meza to gwarancja rozmowy z urzednikami przez to, ze jego krajanie zawieraja papierowe malzenstwa...Pozostalo czekac na wezwanie.