Polecany post

24 listopada 2021, E-migrantka z pogadanka o uchodzcach i powrot do "SOS-u"

Wielomiesieczna juz dyskusja wokol osob probujacych dostac sie do Polski z terenow Bialorusi polaryzuje. Polaryzuje nie tylko takich ja i mo...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą adaptacja kulturowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą adaptacja kulturowa. Pokaż wszystkie posty

23 listopada 2015, stan wyjatkowy


 Zagrozenie w czekaniu
Moj przyjaciel polecial do Paryza "po". Co prawda na lotnisku przeprowadzono skrupulatna kontrole, ale w samym miescie nie czul konsekwencji tego, co sie stalo zaledwie kilka dni wczesniej. Ludzie bawili sie, jak wczesniej, odwiedzali restauracje, sklepy. "Nie mozemy dac sie zastraszyc", "Trzeba isc naprzod" - mowili spotkani znajomi i kuzyn przyjaciela.

Bardzo chcialabym powiedziec to samo w miescie oddalonym od Paryza o ledwie 320 km, czyli 3 godziny drogi samochodem. W tej "stolicy Europy" czujemy strach i zastanawiamy sie kilka razy, zanim wyjdziemy z domu. A jesli juz wyjdziemy, to tylko w miejsca nieuczeszczane masowo, do pobliskich sklepikow, po podstawowe produkty, aby miec co jesc przez kilka dni. Ci, ktorzy pracuja i sa zmuszeni dom opuscic, dostaja specjalne blankiety od przewoznikow, ze spoznili sie w wyniku dzialan prewencyjnych. Pracodawca ma takie usprawiedliwienie uznac.

Jestesmy uziemieni. Nie jezdza: metro, spora czesc tramwajow, autobusow. Popularnosc zdobyly wypozyczane rowery "Villo". Ale czy w temperaturze 2 stopni podroz nalezy do konfortowych? Niektorzy, jak moj maz, poszli do pracy piechota. Maja do pokonania kilka dzielnic i zamiast byc w 15 minut na miejscu, wyruszaja na co najmniej godzine przed rozpoczeciem pracy. Czesc knajpek i restauracji zdecydowala sie zamknac, podobnie centra handlowe. Nie pracuja szkoly, uniwersytety i spora czesc instytucji uzytecznosci publicznej. Miasto wyglada jak z pustynia z plotna Salvadora Dalego. Pustka, tylko zolnierze i zamaskowani funkcjonariusze policji z karabinami.

Fiasko procesu integracji
Jestesmy uziemieni jednak nie tylko dlatego, ze mamy ograniczone mozliwosci poruszania sie po miescie. Wydaje sie, ze nasza polityka integracji siegnela dna. W ciagu 20 lat masowej imigracji panstwo nie wkladalo wysilku w budowe "patchworka" kultur, ktore, jak w Kanadzie, maja silny rdzen "kanadyjskosci" i tworza dobro wspolne. Tu panstwo zostawialo cale spolecznosci samym sobie i budowalo silna relacje zaleznosci przez pokolenia.

Mlody, niewykwalifikowany chlopak/mloda dziewczyna o imigranckich korzeniach wolal(a) rzucic szkole, bo czekal na niego/nia zasilek i zapomoga. Rodzice czesto mieszkali juz w mieszkaniu socjalnym, ktore panstwo podarowalo i utrzymywali liczna rodzine z zasilkow. Rownie czesto rodzice byli niepismienni, porozumiewali sie jak inni mieszkancy swoich dzielnic, jezykiem rodzimym. Dzieci wiec mowily po francusku (w Belgii obowiazuje jeszcze niderlandzki - Bruksela jest dwujezyczna, na poludniu kraju obowiazuje niemiecki), ale gorzej, niz w swoim jezyku rodzimym. Do tego priorytety kultury: kosztowny ozenek i sprowadzenie panny mlodej do domu rodzicow, posiadanie licznej rodziny - znow na garnku panstwa...i tak po latach panstwo zaczelo domagac sie wzajemnosci. Zasilki pozostaly niezmienione, ale ci najbiedniejsi (ktorych nagle zaczeto przeswietlac i okazalo sie, ze maja spore posiadlosci w krajach rodzinnych), otrzymali wezwanie do pracy z ramienia artykulu 60. Praca prosta, bo rodzina pozostala niewykfalifikowana sila robocza. Ale nie starczalo juz, jak poprzednio, na stabilne zycie i na kilkumiesieczne wakacje. Do tego ograniczono do zera sprowadzanie czlonkow rodziny na mocy "polaczenia rodzin", bo w momencie otrzymania obywatelstwa, Belg pochodzenia imigranckiego sprowadzal kilkanascie, czasem kilkadziesiat osob. Panstwo wiec dawalo jeden przywilej, pozbawiajac innych przywilejow, ktore byly dostepne poprzednio.

Restrykcje szczodrego panstwa z pewnoscia "pomogly" w stopniowym odwracaniu sie od niego. Dzis mowi sie tez, ze to, co sie stalo w Paryzu, co stanowi zagrozenie w Brukseli, ma swoje korzenie w polityce. A raczej - w kupnie sojuszy politycznych z Arabia Saudyjska przez glowy panstw europejskich. Tu, w Belgii, ale i we Francji i Hiszpanii, spora czesc meczetow jest ufundowana przez moznych z Zatoki. Jak wiemy, panuje tam restrykcyjny odlam islamu - salafizm. Mufti i imamowie przyjechali wiec z "darem" dla miejscowych spolecznosci, jakimi bylo slowo. I tak ci najbiedniejsi, ktorzy utkwili w swojej wiosce importowanej do Europy (Polacy przy tym wcale nie sa inni, pisalam juz o tym w blogu), dali sie dodatkowo zmanipulowac "powrotem do fundamentow". Nie trzeba pisac, ze powstawaly liczne inicjatywy "zbiorki darow dla walczacych w Syrii", fundowano wycieczki "bojownikom".

Homo sacer i stan wyjatkowy

Ten paradoks: dobrego panstwa-zlego swiata-obywatela jako zeslanca, juz ktos kiedys opisal. Odesle wiec chetnych do przeczytania ksiazek "Suwerenna wladza i nagie zycie" oraz "Stan wyjatkowy".  Ich autor, Giorgio Agamben uznal, ze tylko dzięki prawu społeczeństwo może uznać jednostkę za „homo sacer”, tak więc prawo, które nakazuje wykluczenie, jest tym samym, co daje jednostce tozsamosc. Wykluczenie i pauperyzacja rodzi stan wyjatkowy w postrzeganiu siebie w swiecie. "Zeslaniec" w swietle prawa szuka swojego sensu i potwierdzenia siebie ponad prawem. Tylko, czy teraz Europa nie zachowuje sie podobnie?

Europa znieczulona, podzielona jak nigdy i zamykajaca swoje granice, przeswietlajaca przybyszy uciekajacych przed wojna i szukajacych lepszego zycia. Czy o taka Europe chodzilo, kiedy wchodzilismy do Unii, czekajac na swoja kolej? Swobodny przeplyw osob, dostep do zawodow, ktore wykonywalismy w Polsce za granica, perspektywa lepszego startu ekonomicznego - a przede wszystkim - zycie w spolecznosci, gdzie nikt nie patrzy na inny kolor skory jak na jakas anomalie. Gdzie kazdy moze wyznawac swoja religie i gdzie kazdy czuje sie rowny. Czy to juz przeszlosc?

12 pazdziernika 2015, adaptacja kulturowa Polaka - czy my sie w ogole chcemy odnalezc na emigracji ?

fot. Dreamjay, freeimages.com

I znow spotkalam w centrum Brukseli polskich bezdomnych. "Lapali" przechodniow na jedzenie, mowiac lamana angielszczyzna: "help me monsieur/madame. Help for food I don't have". Bylo ich kilku, gawedzili rozparci na brudnym, niebieskim kocu. Obok, oparta o mur opuszczonego domu, przed ktorym koczowali, blyskala butelka jakiegos taniego alkoholu.Wrzucilam im do papierowego, pogniecionego kubeczka kilka miedziakow i pomyslalam:

- No chlopaki, nie czujecie sie tu jak u siebie w domu. Ale czy gdziekolwiek indziej czulibyscie sie jak u siebie? Z drugiej strony, outsider wszedzie moze miec swoj "dom". Ale skoro wybral za granice, to pewnie mial jakies powody. Czy bycie kloszardem w Belgii bardziej sie oplaca niz w Polsce? A moze mniej boli, bo ogladaja biede ludzie obcy jezykowo i kulturowo?

Inny obrazek. Przerwa na papierosa/kawe miedzy zajeciami z niderlandzkiego. Stoje ze znajomymi (Chorwat, Szwajcar, Marokanczyk, Wloszka, Belzka). Nieopodal pala papierosy Polacy. Dwoch mezczyzn i kobieta. Stoja z boku, dyskretnie i dyskutuja o innosci jezyka niderlandzkiego w porownaniu z polskim. W zasadzie nie podchodzi do nich nikt mowiacy w innym jezyku. I tak stoja sobie w swoim gronie od kilku lekcji. A przeciez odbywamy kurs w gronie naprawde wielokulturowym.

No wlasnie. Normalne w sensie grupowym jest szukanie "swoich" anizeli "obcych". To droga latwiejsza, bezpieczniejsza, nie wymagajaca wysilku poznawczego i proby odnalezienia sie w innej kulturze czy spoleczenstwie. Robi to kazda mniejszosc etniczna mieszkajaca w metropoliach. Mamy dzielnice marokanskie, tureckie, portugalsko-brazylijskie, mamy tez polskie. Wiekszosc mieszkancow Brukseli, zapytana o wskazanie konkretnych miejsc, nie bedzie miala problemu z okresleniem narodowosci ich mieszkancow. Mozemy wiec mieszkac w "swojej" dzielnicy i robic zakupy w polskim sklepie, chodzic do polskiego fryzjera czy lekarza. Pracowac z Polakami. Mozemy latami obcowac z tymi samymi ludzmi. Problem tylko, kiedy trzeba cos zalatwic w urzedzie albo wypelnic papiery. Ale od tego sa ludzie, ktorzy znaja jezyk. Za niewielka oplata pozbedziemy sie klopotu i mozemy dalej sobie zyc w swojej dzielnicy.

Czy taka strategia  przynosi owoce w dluzszej perspektywie? Moim zdaniem nie. Bo raczej nie poczujemy sie Belgami, a na pewno "tubylcy" dadza nam odczuc, ze jestesmy przybyszami skadinad. Sto slow to wystarczajaco, aby zrobic zakupy, ale za malo, aby porozumiec sie z tutejszym na ulicy. Podobnie jest z kultura i mentalnoscia. Moze i wiemy, co jedza Anglicy/Niemcy/Belgowie, ale "i tak nasz chleb jest lepszy". A pamietajac, ze spoleczenstwo to tkanka jak najbardziej zywa, skazujemy sie pomalu na margines. Dlaczego? Bo dzialanie ja + oni = my (jakiego bysmy oczekiwali), bedzie raczej nierownoscia ja < oni.

Jak przed laty wskazal psycholog miedzykulturowy John Berry - musi nastapic jakas zmiana w jednostce w momencie jej zetkniecia sie z kultura przyjmujaca i zmienia sie takze grupa/spoleczenstwo pod wplywem imigrantow. W spoleczenstwie pluralistycznym, opartym o wspolegzystowanie wielu kultur (bylo ich wiele w Europie, zanim Polacy zaczeli emigrowac), kazdy, kto jest ambitny i chce przynalezec do danej kultury, musi poznac jezyk, zwyczaje, mentalnosc, slabe punkty. Z drugiej strony - powinien dac innym poznac swoja kulture i obyczaje, aby nastapila wymiana doswiadczen kulturowych. Wiedzac, ze jest tylko imigrantem, powinien miec takze na wzgledzie kontrybucje dla kraju, do ktorego przyjechal. Co moge tutaj zrobic, nie tracac swojej tozsamosci? To pytanie, ktore powinnismy sobie zadawac, zyjac na obczyznie.

Widze wokol, ze wciaz mamy wiele do nadrobienia. Nadal wolimy przebywac ze "swoimi", nie wychylac nosa poza wlasny krag kulturowy. Moze ten zascianek rozwala nasze dzieci?